Lata osiemdziesiąte we Francji to czas filmowego neobaroku. Zaczerpnięta z architektury nazwa nurtu słusznie sugeruje bogactwo estetyczne kosztem merytoryki i realizmu. W takich filmach na pierwszy plan wychodzą wysmakowane plastycznie kadry i unikatowy nastrój, dominuje egzaltacja i dziwność. Najważniejszym autorem tworzącym w tej manierze był Jean-Jacques Beineix, którego film pt. Diva (1981) uchodzi za manifest nurtu i dzieło kultowe. Jednak to adaptacja powieści Philippe’a Djiana 37,2° rano jest produkcją dojrzalszą, bardziej fascynującą i bezsprzecznie wybitną. Doceniona została też w Stanach – znalazła się wśród filmów obcojęzycznych nominowanych do Oscara, przegrywając z jakimś holenderskim dramatem wojennym. Betty Blue (pod takim tytułem film jest znany na świecie) to kino bardzo intensywnie oddziałujące na widza, portretujące bohaterów z dużą przesadą, by dobitniej zaakcentować ich niedopasowanie do uporządkowanego świata i siebie nawzajem.
„Betty była jak dziki koń, który podciął sobie ścięgna, przeskakując przez płot”. W tej roli debiutująca Béatrice Dalle, która wraz ze swoim ekranowym partnerem, Jean-Huguesem Anglade’em, stworzyła jeden z najbardziej gorących i nieprzewidywalnych duetów w dziejach kina. Jest to opowieść o dzikiej namiętności i skomplikowanej damsko-męskiej relacji. O życiowych zawirowaniach i bezradności wobec destrukcyjnej siły choroby psychicznej. Ważna jest tutaj kwestia artystycznego niespełnienia. Główny bohater zajmuje się wszakże pisaniem książek, lecz uważany jest za beztalencie. Jedynie Betty dostrzega w jego pracy coś wyjątkowego. Być może zauważa między słowami coś, czego nikt, nawet on sam, nie potrafi dostrzec. Książka jest tutaj podobnym MacGuffinem, jakim w Divie były dwie kasety magnetofonowe – jest zapalnikiem, który może doprowadzić do eksplozji. W obu filmach eksplozja ma jednak inną siłę rażenia. Aczkolwiek problemy zawsze wynikają z wnętrza człowieka, a nie z przedmiotu.
Jest taki film Jacquesa Rivette’a pt. L’Amour fou, czyli Miłość szalona (1969), którego tytuł doskonale oddaje treść i styl francuskich filmów, które opowiadają o miłości w sposób bardzo swobodny, ale i dziki. Tak, aby historia oddziaływała na emocje i wzruszała do łez. Betty Blue to jeden z tych filmów – niezwykłe przeżycie, które niełatwo wyrzucić z pamięci. W wersji producenckiej trwające sto dwadzieścia minut, w reżyserskiej – aż trzy godziny. I to właśnie tę drugą wersję można z czystym sumieniem uznać za arcydzieło. Jak przystało na kino neobarokowe, szaleństwo tkwi nie tylko w reżyserii, scenariuszu i aktorach, ale też w oprawie wizualnej. Kolorystyka, w jaką operator Jean-François Robin ubrał ten film, robi wrażenie. Podkreśla namiętność, żar, radość życia. Tym samym tragizm losu mocniej wstrząsa odbiorcą. Omawiając produkcję, trudno pominąć aspekt, który zapewne w dużej mierze zadecydował o sukcesie. Chodzi o sceny erotyczne i bohaterów paradujących w negliżu – zaskakująco dużo tego. Betty jest więc chyba jednym z nielicznych filmów erotycznych nominowanych do Oscara.
Skoro piszę to zestawienie w kontekście Oscarów, muszę wspomnieć, że w roku 1988 miało premierę włoskie arcydzieło Cinema Paradiso, które dostało Oscara w 1990 roku za najlepszy film nieanglojęzyczny. I uważam, że to słuszna decyzja, bo film jest rewelacyjny. Potępienie w reżyserii Béli Tarra, węgierskiego mistrza slow cinema, umieszczam tutaj nie dlatego, by podkreślić, że ten film zasłużył bardziej. Nie! Ten tytuł znalazł się tu jako pewna alternatywa dla tych wszystkich klarownie skonstruowanych utworów. Porównywany do Andrieja Tarkowskiego i Michelangela Antonioniego reżyser cechował się zupełnie innym stylem, a jego filmy miały w sobie specyficzną magię i głębię. Jego najbardziej pamiętnym dziełem jest Szatańskie tango (1994), trwające siedem i pół godziny. Natomiast dwuipółgodzinny Koń turyński (2011) miał nawet swoją premierę w Polsce i to nie tylko na festiwalu Nowe Horyzonty, ale w regularnej dystrybucji kinowej. Potępienie to z kolei produkcja bardziej niszowa, doceniana w wąskim gronie odbiorców.
Jest to hipnotyzujący obraz skąpanego w deszczu i mroku miasta. Centralne miejsce zajmuje obskurny bar Titanik, w którym życiowi outsiderzy toną w odmętach czasu. Niczym na tonącym okręcie czekają, aż pójdą na dno, bo nie ma już żadnej szalupy ratunkowej. Odgrywająca rolę piosenkarki Vali Kerekes śpiewa utwór o przemijaniu (notabene jedna z najlepszych scen w filmie – link), który może tylko pogłębić depresyjny nastrój. Béla Tarr stosuje długie ujęcia, by choć na moment zatrzymać czas, sprawić, by jedna chwila trwała w nieskończoność. I to działa, bo mimo iż widz ma świadomość, że aby obejrzeć film w całości, trzeba stracić dwie godziny czasu, to jednak podczas seansu rzeczywiście ma się wrażenie, jakby czas się zatrzymał. W bezruchu i osłupieniu, niczym w hipnozie, ogląda się dzieło Tarra jako głębokie doświadczenie nieporównywalne z niczym innym (chyba tylko z innymi filmami reżysera).
W warstwie fabularnej mamy tu opowieść o niespełnionej miłości, nietrwałości związków, ludziach kierowanych impulsem, niezauważających znaków ostrzegawczych, brnących ku zatraceniu. Rygorystyczny styl oraz płynna, nieśpieszna praca kamery kreują klimat opowieści, ale też dają czas na refleksję. Ponury pejzaż wraz z monochromatyczną fakturą zdjęć symbolizują wszechobecny pesymizm i nieunikniony upadek moralny człowieka. Są tu symboliczne kadry wyrażające życzliwość i wsparcie, takie jak kobieta z parasolem. Jednakże wniosek jest jasny – żaden parasol nie ochroni natury ludzkiej przed potępieniem. Film jest genialnie skadrowany, enigmatyczny i pobudzający do kreatywnych rozważań. Oglądanie go nie jest łatwym wyzwaniem i wymaga odpowiedniego nastawienia i nastroju. Bez tego jedyne, co z filmu zostanie zapamiętane, to niewyobrażalna nuda.
W 1994 roku podczas festiwalu w Cannes funkcję przewodniczącego jury pełnił Clint Eastwood. Ze Złotą Palmą wyszedł Quentin Tarantino, którego doceniono za Pulp Fiction. Wśród kandydatów do miana najlepszego filmu roku znajdowały się tak różne produkcje jak: Królowa Margot (reż. Patrice Chéreau), Trzy kolory: Czerwony (reż. Krzysztof Kieślowski), Spaleni słońcem (reż. Nikita Michałkow). Ten ostatni triumfował ostatecznie na ceremonii oscarowej. Wspomniane dzieła raczej trudno uznać za zapomniane, mają licznych wielbicieli. Nie można tego powiedzieć o filmie Żyć! Yimou Zhanga, który zdobył Grand Prix w Cannes, czyli drugi najważniejszy laur tej imprezy, oraz (na tym samym festiwalu) nagrodę dla najlepszego aktora You Ge (przypomina się żart z Godzin szczytu 3: „He is Mi and I am Yu”). Wśród fanów chińskiego reżysera bardziej doceniane są jednak jego wcześniejsze utwory, szczególnie Zawieście czerwone latarnie (1991), ale też na przykład Historia Qiu Ju (1992), za który Gong Li otrzymała Puchar Volpiego w Wenecji.
Rola kobieca w filmie Żyć! to kolejny udany występ Gong Li, która jest tu wzruszająca i stonowana, ale nie można powiedzieć, aby You Ge nie zasłużył na canneńskie trofeum. To on jest tutaj na pierwszym planie i to głównie dzięki jego kreacji ten ponad dwugodzinny film porusza emocjonalne struny. I to te najgłębsze. Utwór portretuje zwyczajną rodzinę – ojca, matkę, syna i córkę – na tle przełomowych wydarzeń w kraju. Historia obejmuje trzy dekady. Zmienia się sytuacja polityczna, zmienia się kultura, a co za tym idzie, rodziny muszą się reorganizować, dopasowywać do zmian, zaliczając po drodze wzloty i upadki. Jak na sagę rozłożoną w czasie na trzydzieści lat, dwie godziny seansu wyglądają niezbyt imponująco. Film angażuje tak mocno, że chciałoby się spędzić więcej czasu z bohaterami. Ale mimo wszystko produkcja nie jest powierzchowna. Z doskonałym zmysłem obserwacji i nieprzeciętną błyskotliwością reżyser wraz z autorami scenariusza, Wei Lu i Hua Yu (ten ostatni to również autor literackiego pierwowzoru), zaprezentowali poszczególne jednostki przechodzące przez życie z godnością, mimo licznych dramatów i niemiłych niespodzianek.
Jeśli ktoś uważa, że trzygodzinna Betty Blue to zdecydowanie zbyt długi film jak na historię romansową, to co dopiero powie o czterogodzinnym arcydziele Siona Sono. Miłość obnażona, będąca pierwszą częścią „trylogii nienawiści” (pozostałe to Cold Fish z 2010 i Miłosne piekło z 2011), jest dziełem szalonym, ale też skondensowanym i treściwym, zawierającym cytaty z popkultury, filozofii i religii. Ciekawie wykorzystano kultową bohaterkę japońskiej popkultury, Pannę Sasori (Miss Scorpion). Nade wszystko zwraca uwagę kilkukrotna zmiana tonacji, co jest z pewnością główną zaletą, ponieważ niezmienny ton opowieści szybko mógłby doprowadzić do znudzenia. Cztery godziny przebiegają gładko, ponieważ akcja jest bardzo zróżnicowana – od zwariowanej farsy z motywami fetyszyzmu i cross-dressingu po intensywny dramat pełen drapieżności i niepokoju, a kończąc na inteligentnym filmie psychologicznym.
Sion Sono bardzo ciekawie zestawia obok siebie przeciwstawne wartości, takie jak świętość i grzech oraz miłość i nienawiść. Sięga po przekazy z Biblii, ale także po alegorię jaskini platońskiej, by opowiedzieć głęboko humanistyczną historię o stosunku człowieka do otaczającego świata, o niezdrowym pożądaniu i dostrzeganiu jedynie namiastki rzeczywistości, a nie faktycznego stanu rzeczy. Niech nikogo nie zwiedzie absurdalny i niekiedy perwersyjny humor, bo pod tą całą campową stylistyką kryje się mądrość i poezja. Autor balansuje na granicy kiczu i dobrego smaku, ale ich nie przekracza. Rezygnuje przy tym z nagości i seksu, co jest zaskakujące jak na twórcę Miłosnego piekła (2011) i Antyporno (2016). Ma także dobre wyczucie, jeśli chodzi o muzykę – oprócz współczesnych piosenek zwraca uwagę wykorzystanie muzyki klasycznej (Boléro Maurice’a Ravela i VII symfonia Beethovena). Główną rolę zagrał Takahiro Nishijima, ale prawdziwym odkryciem jest 23-letnia Hikari Mitsushima, która stworzyła niezwykle wyrazistą kreację, wybitnie akcentując niuanse charakteru swojej postaci.
korekta: Kornelia Farynowska