Za SZYBKO, za PÓŹNO. Filmy, które powstały w NIEODPOWIEDNIM czasie

Pamiętacie Johna Cartera? Raczej nie, bo o tej superprodukcji Disneya szybko udało się wszystkim zapomnieć. Trochę ze względu na kiepską kampanię reklamową, ale głównie – mam wrażenie – dlatego, że film powstał dopiero w drugiej dekadzie obecnego wieku. Sam pamiętam, że podczas przypadkowej wizyty w kinie miałem wrażenie, że oglądam popłuczyny po Avatarze Jamesa Camerona, a dziś wiem, że w pewnym sensie było zupełnie na odwrót. Twórcy ekranizowali bowiem książkę Księżniczka Marsa z 1912 roku, która to rozpoczynała cykl powieści o Johnie Carterze, a która była inspiracją dla twórców fantastycznonaukowych przez kolejne sto lat. Inspiracje widać nie tylko w Avatarze, ale też np. w Gwiezdnych wojnach George’a Lucasa. A wystarczyło wziąć się za ekranizację pół wieku wcześniej…
Iniemamocni 2
Czy Iniemamocni 2 to zły film? Absolutnie nie. Animacja sprawnie kontynuowała historię rozpoczętą w części pierwszej, ponownie zapraszała nas na spotkanie z pokochanymi w pierwszej części bohaterami, oferowała znakomity humor i tak naprawdę trudno coś filmowi zarzucić. Z jednym tylko zastrzeżeniem. Na sequel ten czekaliśmy czternaście lat, a reżyser, Brad Bird, zamiast powiedzieć nam o tym świecie coś nowego, być może dać bohaterom razem z nami się o te kilkanaście wiosen zestarzeć, stworzył bezpieczną kontynuację, która stanowiła raczej dobry, ale jednak wyraźnie odgrzewany kotlet. Może dekadę wcześniej nikt nie miałby o to pretensji.
Green Book
Na koniec nieco przewrotnie (i nieco dłużej), bo o filmie, który zebrał uznanie widzów i krytyków, czego ukoronowaniem była najbardziej prestiżowa nagroda filmowa, czyli Oscar za najlepszy film w 2018 roku. A zatem można rzec, że film powstał dokładnie w tym momencie, w którym powinien, ale ja osobiście śmiem się z tym nie zgodzić, co być może wynika z mojej osobistej niechęci do filmu Petera Farrelly’ego (który wcześniej słynął z durnych komedii i pokazywania penisa kobietom, które nie były tym zainteresowane).
Nie ujmuję Green Bookowi rzetelnej realizacji (kostiumy! scenografia!), nie odbieram znakomitych kreacji dwóch głównych aktorów, a zgodzić się mogę też, że to film z całkiem sprawnym scenariuszem (chociaż mnie swoim przesłodzeniem męczący). Przymknę też oko, że rodzina muzyka, którego zagrał Mahershala Ali, uznała film za kupę bzdur i przyznała, że nikt z nimi nie konsultował projektu (a zatem wysłuchano tylko wersji białoskórych…). Męczy mnie ten film okrutnie, bo sprawia wrażenie zrobionego, by białym Amerykanom było milej. Zobaczcie, kiedyś to był rasizm – segregacja w restauracjach, teraz to już nie ma rasizmu, bo uśmiechamy się, jak Włoch zaprasza czarnego na rodzinną kolację. Taki obraz mógł powstać w latach 60., 70., 80., a może i 90. (złotej erze takich wyciskaczy łez), ale nie powinien w 2018 roku, kiedy problemy rasowe w Stanach Zjednoczonych są dużo bardziej skomplikowane, ale wciąż obecne. I nie, nie przekonuje mnie tłumaczenie, że to film osadzony w epoce. Gdyby ulica Beale umiała mówić też było, a znakomicie koresponduje z problemami współczesnej Ameryki.