search
REKLAMA
Zestawienie

Za rękę z Wesołym Diabłem. POSTACI, których BALIŚMY SIĘ, będąc DZIEĆMI

Odys Korczyński

6 października 2019

REKLAMA

Golarz Filip, Wilki, Akademia Pana Kleksa (1983), reż. Krzysztof Gradowski

Nie umiem wybrać. Zarówno Golarz Filip, jak i wilki wywoływali lęk, a ten pierwszy dodatkowo jakieś takie dziecięce oburzenie swoimi poczynaniami. Trudno tamte wrażenia nawet opisać słowami. Z początku wydawał mi się tylko ekscentrycznym, niedowartościowanym fantastą i nieco odpychającym fryzjerem, do którego w życiu bym nie poszedł (a jeśli już, to odstawiłbym taką histerię na fotelu w jego salonie, że wszyscy by mnie popamiętali). Leon Niemczyk miał doskonałe warunki fizyczne to grania szalonych złoczyńców, a te wszystkie ciekawe urządzenia, manekiny i tranzystory przerażały, podobnie jak wizja tworzenia sztucznego człowieka, włącznie z wkładaniem czegoś do syntetycznego ciała i późniejszym wyjmowaniem elementów. Największy sprzeciw wywołał we mnie jednak sam pomysł Filipa. Bo przecież on chciał zniszczyć rękami Alojzego, czyli fałszywego dziecka, całą Akademię Pana Kleksa. Chciał wreszcie stworzyć całą armię dzieci bez „własnego widzimisię”, co przypomina mi dzisiaj kilku nauczycieli z podstawówki. To było bodaj moje pierwsze tak świadome zetknięcie się na ekranie i w literaturze z człowiekiem, który tylko udaje człowieka, a w środku ma coś bardziej przerażającego niż krew i mięso – obwody scalone.

Zanim jednak Pan Kleks zaczął grzebać w bebechach Alojzego, pojawiły się ONE. Wilki to w istocie ludzie. Jak to dzisiaj brzmi? Na pewno nie za dobrze dla zwierzęcia, jakim jest wilk. Wtedy, w latach 80., tej analogii się nie domyśliłem. Może i dobrze, bo skupiłem się na mrocznych postaciach ubranych w hełmy o kształcie wilczych pysków, maszerujących jak banda nazistów w „noc długich noży”, śpiewających pompatyczny rockowy kawałek TSA i niosących pochodnie oraz sztandary z wizerunkiem wilka jak z kreskówki. Marsz wilków oczywiście miał zakrawać na groteskę, a nie horror, stąd ta cała bombastyczność i feeryczne wstawki. Niewielkie miałem jednak doświadczenie z tego typu abstrakcyjnymi pojęciami. Wilki straszą dzieci, bo są konkretne, fizyczne i atawistycznie oznaczone w głowie jako niebezpieczne, i to, czy są ludźmi, czy zwierzętami, ma, jak widać, marginalne znaczenie dla bojących się ich dzieci.

Daniel Robitaille Candyman” (Tony Todd), Candyman (1992), reż. Bernard Rose

Co tak naprawdę do dzisiaj powstrzymuje mnie przed wypowiedzeniem pięć razy imienia Candyman? Zastanawiam się nad tym od dwunastego czy trzynastego roku życia. Wtedy w osiedlowej wypożyczalni kaset wideo wpadła mi w ręce „supernowość” o tym tytule. Od tamtego czasu uważam, że zagrany przez Tony’ego Todda Candyman to jedna z najstraszniejszych postaci z horrorów, jakie widziałem w dzieciństwie. Jego sukces w straszeniu mnie nie polegał na wypływających flakach, wyskakujących zza rogu trupach czy innych krwawych wybrykach, lecz na zmyślnej grze, którą duch Daniela umiał prowadzić z Helen (Virginia Madsen) i ponurej tajemnicy, która się za nim kryła. Candyman był kiedyś zdolnym malarzem, inteligentnym i, co najważniejsze, niewinnym człowiekiem, którego w zemście inni ludzie najpierw okaleczyli, odcinając prawą rękę, a później zabili za pomocą użądleń tysięcy pszczół. Dodatkowo postura Todda i to, co ukrywał pod płaszczem, pobudzały dziecięcą wyobraźnię i kilka razy mocno przestraszyły przed lustrem.

Postać Candymana została wykreowana bezpretensjonalnie i odpowiednio dla konwencji horroru, jest też jednolita moralnie, chociaż nie czarno-biała. Na pierwszy rzut oka wydaje się również radykalnie zła. Warto jednak dokładnie posłuchać tego, co mówi: „Dobrzy ludzie potrafią tylko to, czego źli nauczą ich przez swoje okrucieństwo. Od czasu, gdy usłyszałem te słowa w okresie późnodziecięcym, wydają mi się coraz bardziej prawdziwe, w myśl zasady, że rozwój etyczny świata jedynie pozornie idzie w parze z rozwojem humanizmu. Candyman, etyczny relatywista, nie jest byle jakim demonem zjadającym mózgi niewiniątek. To krwawy poszukiwacz wyzwolenia, tym bardziej straszny, że w swoich poczynaniach świadomy, niemal racjonalny. Jako morderczy antybohater może przegrać jedynie ze swoją niegdysiejszą przeszłością, co w czasach współczesnych oznacza kobietę. Czy jest to w rzeczy samej przegrana, niech ocenią widzowie. Dlatego wątpię, czy wypowiem jego imię pięć razy, bo zbyt wcześnie stał się dla mnie symboliczny, niemal jak zsocjalizowany procesem wychowawczym Bóg w formie bezrefleksyjnych chrześcijańskich obrzędów.

Jack Riley (Richard Lynch), Strach na wróble (1973), reż. Jerry Schatzberg

Jestem pewien, że porównaniu na przykład z Golarzem Filipem niewiele dzieci bało się Jacka, bo większość po prostu nigdy nie wpadła w latach 80. akurat na ten odcinek Nocnego Kina w telewizyjnej Jedynce. Ja miałem tę „przyjemność” i o ile pamięć mnie nie myli, musiało być to jakieś święto. Zapierałem się wtedy, że nie usnę, a i dostałem specjalne pozwolenie, żeby siedzieć przed telewizorem znacznie dłużej niż zwykle. Tak, to musiało być prawdziwe święto, bo na następny dzień nie szło się do szkoły. Jack Riley, więzień o silnej pozycji zakładzie karnym, do którego trafiają bohaterowie filmu, Max (Gene Hackman) i Francis (Al Pacino), przeraził mnie, zanim jeszcze cokolwiek powiedział. Grający go Richard Lynch w latach 70. wyglądał tak, że trudno było go jednoznacznie zaklasyfikować do konkretnej płci. Jak na kobietę wydawał się zbyt męski, jak na mężczyznę – za bardzo kobiecy. Wprowadzało to nieco zamętu, gdy się na niego patrzyło. Jedno natomiast było pewne – jego głos i wzrok zwiastowały jedynie zbliżającą się wielkimi krokami straszną rozwałkę.

W najmniej spodziewanym momencie Jack próbował zgwałcić oralnie Francisa, a gdy ten się nie dał, dotkliwie go pobił. Takie rzeczy raczej nie są przeznaczone dla dziewięciolatków, ale przypadkiem na nie wpadłem. Tak zaczął się i na pewien czas skończył romans z tak zwanym kinem nocnym lat 80., zaś złowrogi Jack stał się wzorem postaci, której w rzeczywistości lepiej było unikać. Pamiętam, że bardzo długo nie wracałem do tego filmu, czując jakiś nieokreślony wstręt do fabuły. Tłumaczyłem to sobie zwykłym brakiem zainteresowania akurat tym tytułem, lecz w rzeczywistości była to po prostu nieprzepracowana trauma spowodowana ruchem bioder Jacka nad głową Francisa. Dzieciom stanowczo odradzam więc spotkanie się z tego rodzaju strachem w kinie lub telewizji. Nic on nie wnosi do rozwoju wyobraźni. Lepiej pogadać o takich relacjach na wychowaniu seksualnym zamiast bezproduktywnie się bać przed ekranem.

Odys Korczyński

Odys Korczyński

Filozof, zwolennik teorii ćwiczeń Petera Sloterdijka, neomarksizmu Slavoja Žižka, krytyki psychoanalizy Jacquesa Lacana, operator DTP, fotograf, retuszer i redaktor związany z małopolskim rynkiem wydawniczym oraz drukarskim. Od lat pasjonuje się grami komputerowymi, w szczególności produkcjami RPG, filmem, medycyną, religioznawstwem, psychoanalizą, sztuczną inteligencją, fizyką, bioetyką, kulturystyką, a także mediami audiowizualnymi. Opowiadanie o filmie uznaje za środek i pretekst do mówienia o kulturze człowieka w ogóle, której kinematografia jest jednym z wielu odprysków. Mieszka w Krakowie.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA