Za rękę z Wesołym Diabłem. POSTACI, których BALIŚMY SIĘ, będąc DZIEĆMI

Robot Hektor, Saturn 3 (1980), reż. Stanley Donen, John Barry
Podobne wpisy
Do dzisiaj pamiętam odczucie wstrętu, które towarzyszyło mi, gdy po raz pierwszy zobaczyłem to coś, co pełniło funkcję głowy Hektora. A już kiedy uświadomiłem sobie, że jego mózg znajduje się w wielkim słoju wkładanym do imitującego tułów korpusu, dostałem nieprzyjemnych dreszczy. Dodatkowo ta zamknięta atmosfera produkcji – morderczy Hektor skradający się gdzieś wąskimi korytarzami, wyzwolony spod władzy swojego twórcy (Harvey Keitel jako Benson), opętany pragnieniem zdobycia kobiety (Farrah Fawcett jako Alex) odziedziczonym po Bensonie, zdolny do skutecznego, lecz niezbyt pedantycznego zabijania. To wszystko stworzyło pamiętny klimat, na tyle intensywny, że mógł przyprawić o wstręt do tego typu filmów. Tak zresztą się stało. Może nie wobec kina gatunkowego w ogóle, lecz dokładnie tej produkcji. Raz obejrzana gdzieś w okolicach dziewiątego, dziesiątego roku życia, pozostała głęboko zakopana pod innymi, weselszymi filmami.
I samemu przed sobą wypadałoby się przyznać dlaczego. Z powodu Hektora, a raczej wrażenia, jakie wywołał odgłos jego ociężałych kroków, połyskujący jak u wielkiego żuka tułów, złowrogie chybotanie się na boki i ta miniaturowa główka z jasno rozświetlonymi czujnikami w roli oczu. Dzisiaj dopiero zdaję sobie sprawę, że takiego blaszaka, ledwo trzymającego się na metalowych nogach, można było z łatwością pchnąć, a upadłby pod własnym ciężarem. Tym, czego naprawdę obawiali się ludzie, była jego pokrętna inteligencja. Hektor, mimo że opętany męską potrzebą odebrania pożądanej kobiety rywalowi (Kirk Douglas jako Adam), myślał. Znalazłszy się w ciasnej przestrzeni bazy kosmicznej, wykorzystał wszelkie możliwości walki, równocześnie uwzględniając swoje niezbyt sprawne robotyczne ciało. Zupełnie jak zdeterminowany człowiek. To mentalne podobieństwo i fizyczna odmienność w stosunku do nas przerażają również dzisiaj.
Borsuk, Ropuch, Kret, Szczur, Łasice, O czym szumią wierzby, serial TV (1984–1988), reż. Jackie Cockle, Chris Taylor i inni
Nie potrafię jednoznacznie stwierdzić, kto z tej kamaryli jest najstraszniejszy. Przodują jednak Łasice i Ropuch. Podobnie jak w przypadku diabła Piszczałki, zadecydował pewnie wygląd i formalny sposób przedstawienia treści. Gdyby O czym szumią wierzby były rysowaną animacją, a nie filmem lalkarskim, może aż tyle dzieci nie bałoby się głównych bohaterów. Po lekturze książki wyobrażałem ich sobie zupełnie inaczej. Nie mieli tylu szczegółów, co na ekranie, brudnej sierści, niezbyt płynnych ruchów, pokracznych łap, mętnych oczu. Ich literacki świat nie wydawał się tak mroczny i nieświeży. Potem zobaczyłem jego wizualizację, a nie skończyłem jeszcze sześciu lat. Musiałem dołączyć do wszystkich tych płaczących w czasie czołówki dzieciaków. Co ciekawe, te setki tysięcy, a może nawet miliony maluchów, które na zawsze zapamiętały serial, wcale nie zagroziły jego istnieniu, a wręcz przeciwnie. Ze strony rodziców słyszałem trochę negatywnych opinii, lecz żadnej histerii nie było.
Dzięki tak emocjonalnej reakcji ta wersja bajki Grahama stała się jednym z najbardziej znanych filmów dla młodzieży, przynajmniej u nas, wtedy jeszcze za żelazną kurtyną i na ustrojowym przełomie, kiedy ta z trudem opadała. Tak więc dziecięcy strach nie zadziałał tak, jak zwykle działa – ma przecież zadanie sprawić, żeby uniknąć, zapomnieć, uciec od przyczyny lęku. W przypadku tej i innych bajek faktycznie mogłoby tak być, gdyby wyświetlono ją dwu- lub trzylatkowi, ale w wieku czterech czy pięciu lat dzieci potrafią już na tyle kontrolować emocje przed ekranem, że może się rozpłaczą, poskarżą, uciekną na chwilę, ale szybko wrócą z niewspółmiernej do strachu ciekawości. Będą przeżywać emocje, jakie wywołały w nich pokraczne oblicza bohaterów, może czasem później w ogóle nie powrócą do tego świata, na wiele lat się od niego odcinając, ale go zapamiętają. Przeniknie on do ich wyobraźni tak mocno, jak właśnie zrobił to serial O czym szumią wierzby.
Dziadek Rodenwald/Rho-101 (Hajo Müller), Głosy z zewnątrz, serial TV (1987–1988), reż. Günter Meyer
Najgorsze były te momenty, kiedy z dziadka Rodenwalda wylatywał dym. Jak w ogóle człowiek może dymić? Rodzice tyle czasu spędzają z dziećmi na nauce, że dym, ogień i zapach czegoś spalonego oznaczają zwykle jakieś niebezpieczeństwo, a wtedy należy uciekać, no i oczywiście powiadomić odpowiednie służby. Dymiący dziadek Rodenwald nie zwiastował zatem niczego dobrego, w tym przypadku akurat dla samego siebie. Pod poduszką miał ukryte narzędzia przypominające te dentystyczne – kleszcze, zgłębniki, pęsety – za pomocą których się naprawiał, co dawało dodatkowy powód do krzyku z przerażenia. Chodził sztywno, wymieniał sobie dłonie, był wielki i kwadratowy, patrzył nieco tępo, mówił jak robot. Wszystko powyższe starczyło, żeby uciec od telewizora. Mało tego, z tyłu głowy miał trzecie oko, a jego ucho było wyjmowane. Mógł je przylepić do drzwi i podsłuchiwać, co się za nimi dzieje. Tak naprawdę jednak wcale nie był zły. Na Ziemię przywieźli go kosmici i wkrótce chcieli zabrać go wraz z całym domem.
Wystarczy trochę pobyć przed ekranem z dziadkiem Rodenwaldem, spędzić z nim więcej niż jeden odcinek, żeby przestać się go bać, chociaż aż do końca serialu robi wrażenie, zwłaszcza gdy odsłania wypełniony elektroniką i różnymi dziwnymi urządzeniami korpus. Generalnie wizja sztucznego człowieka robiła na mnie jako dziecku negatywne wrażenie. Gdzieś w tym samym okresie, co na Tajemniczego ducha i pamiętnego Rumburaka (też się go nieco obawiałem), trafiłem w telewizji na Elektroniczne babcie (1983), chociaż sam film jest młodszy. Podobnie jak w przypadku dziadka Rodenwalda, uznałem za obrzydliwe wnętrze natapirowanych, starszych kobiet, usiane archaiczną elektroniką podobną do tej używanej w starych, czarno-białych telewizorach Neptun. Z tym że babcie-roboty wcale nie były dobre. Czechosłowacka wizja roboludzi zakładała, że staną się oni zagrożeniem dla człowieka, może trochę w myśl niebezpieczeństwa, które niósł ze sobą coraz bardziej zautomatyzowany Zachód. No, ale co przerażone agresywnymi elektrogosposiami dzieci mogły o tym wiedzieć?
Wiele z opisanych wyżej postaci jest wspólnych setkom tysięcy dzieci. Baliśmy się mniej więcej tego samego, bo w czasach, gdy się wychowywaliśmy, mieliśmy ograniczony dostęp do telewizji, a do Internetu to już w ogóle. Każdy z nas ma jednak swoją indywidualną historię kinowych lęków, dlatego w zestawieniu pojawili się na przykład Candyman czy Jack Riley. Może warto do nich wrócić w dorosłości, jeśli ktoś zapomniał przestraszyć się ich w dzieciństwie?