Z ARCHIWUM X: MY STRUGGLE III. Recenzja premierowego odcinka jedenastego sezonu
Nie lubię odcinków mitologicznych. Generalnie nie przepadam za mitologią Z Archiwum X. Tak to po prostu jest – jest jednak tyle odcinków śledczych, które uwielbiam i do których mogę wracać w nieskończoność, że obecność rzeczonej mitologii nigdy nie wpływała na moje przywiązanie do serialu. Nawet jeśli Chris Carter uważał, że to serce i istota Archiwum. Cóż, taka różnica zdań, co zrobić.
O dziesiątym sezonie i odświeżeniu mitologii, koniecznym po wyczerpaniu wątku w finale sezonu dziewiątego, pisałam szerzej w recenzji. W skrócie – był to zdecydowanie najsłabszy element całego powrotu, również dlatego, że skupiony na przestrzeni zaledwie dwóch odcinków, otwierającego i zamykającego My Struggle I i II. Finał “dziesiątki” wielu widzów zaskoczył i zniesmaczył sugerowanym kierunkiem, w jakim to wszystko może podążać. Zapewne nie tylko ja zatem przyjęłam z ulgą i radością informację, że ośrodkiem nowego sezonu będą już odcinki śledcze. Aby jednak do nich dotrwać, trzeba było przebrnąć przez premierę, której tytuł, My Struggle III, mówił już w zasadzie wszystko.
Jako otwarcie sezonu My Struggle III pod względem dynamizmu sprawdza się lepiej niż My Struggle I, ale to jedna z jego nielicznych zalet. Te czterdzieści minut gromadzi w sobie niestety chyba większość wad, które zawsze dostrzegałam w mitologii, i dorzuca kilka nowych (a może po prostu wyolbrzymia i przejaskrawia to, co zawsze gdzieś tam się pojawiało?).
Po pierwsze, jest to odcinek niemiłosiernie wprost przegadany. Mulder i Rakowaty (zresztą źródło dwóch największych rewelacji fabularnych, których nie zdradzę, żeby nikomu nie psuć seansu) na przemian prowadzą narrację i gadają, gadają, gadają… bez przerwy. Ciągły komentarz w tle jest zbędny i łopatologiczny, zwłaszcza w wykonaniu Muldera. Naprawdę, pewnych rzeczy widz może się spokojnie domyślić, nie trzeba mu ich natrętnie podsuwać na tacy… W ogóle sam Mulder wydaje się w tym odcinku dziwny, zupełnie jakby nie był sobą. Oczywiście, minęły lata, nabrał nowego doświadczenia i zmienił się – to nieuniknione. Ale gdzieś zniknął jego otwarty, chłonny umysł, jego potrzeba szukania i znajdowania odpowiedzi, nawet jego energia w obliczu kryzysu. Trzeba sporo nacisków, żeby w końcu zmobilizował się do działania, Skinnera, samej Scully, nawet młodego Spendera (który, nawiasem mówiąc, wygląda dużo lepiej, niż kiedy go ostatni raz widzieliśmy).
Podobne wpisy
Jest kilka mrugnięć okiem do widowni (zmiana napisu w czołówce, lądowanie na Księżycu), ale w premierze jedenastego sezonu brakuje zupełnie humoru, brakuje celnych, błyskotliwych dialogów, jest za to cierpiętnicza mina Scully, figurantka Reyes podpalająca kolejne papierosy i przemieszczający się z miejsca na miejsce Mulder. Nie mówiąc już o wciśniętych nie wiadomo skąd nowych postaciach, które tylko gmatwają obraz całej sprawy. Rakowaty dawno już stałby się postacią groteskową i absurdalną, gdyby nie konsekwencja Williama B. Davisa, który trzyma tę postać w garści i prowadzi ją z charyzmą i wdziękiem. To dzięki niemu “Spender” jest wiarygodny mimo ześrodkowania całej konspiracji w jego osobie, co trudno przełknąć. Kolejny drażniący element to cały aspekt profetyczny. Jonathan Carroll w Krainie Chichów wspomina ustami swojego bohatera o pewnym zjawisku, z którym ja również stykałam się nagminnie za czasów fuch korektorskich. Kiedy uczeń piszący wypracowanie zabrnie za daleko i nie wie, jak rozwiązać akcję, sięga po poręczne rozwiązanie “to był tylko sen”. Dokładnie takim pójściem na łatwiznę pachnie przejście z My Struggle II do My Struggle III. A przecież po twórcach Z Archiwum X spodziewamy się nieco więcej niż po uczniu podstawówki oddającym obowiązkowe wypracowanie z języka polskiego…
Tradycyjnie irytujący jest też wątek enigmatycznego Williama, z dodatkową fabularną bombą po drodze, która zresztą pachnie poważną dziurą logiczną.
Nie mogę jednoznacznie powiedzieć, że jestem zawiedziona, ponieważ nie spodziewałam się fajerwerków. Jestem jednak ostrożna w nadziejach. Fakt, że to ostatni sezon z udziałem Gillian Anderson, zobowiązuje – powinien być godnym pożegnaniem. Oby właśnie taki był, ale można szukać szans na to jedynie w pomysłowości i klasie odcinków śledczych. Wypatruję ich zatem. Z tego też względu za tydzień jeszcze jedna recenzja – drugiego odcinka. Spróbujemy wtedy oszacować, czy całość idzie we właściwym kierunku. Jak zwykle jednak, chcę wierzyć.
korekta: Kornelia Farynowska