Z ARCHIWUM X: CHCĘ WIERZYĆ. Tylko dla wielbicieli słynnego serialu science fiction?
Tekst z archiwum Film.org.pl
Nie jestem obiektywny, kiedy piszę o Archiwum X; nie stać mnie na obiektywizm. Na pełnometrażową kontynuację serialu czekałem od lat, gryząc paznokcie i fanatycznie kolekcjonując kolejne wydawane za granicą sezony, i dziś trudno mi nawet o nim pisać bez emocji, a cóż dopiero silić się na bezstronną ocenę. Chris Carter po latach wraca do marki rozpoznawalnej na całym świecie, obrosłego legendą i niekłamanym kultem serialu, który dziś spece od telewizji jednogłośnie wymieniają w czołówce seriali wszech czasów. Carter jako twórca tego fenomenu mógł sobie zawsze pozwolić na wiele i dziś postanowił po raz kolejny i prawdopodobnie ostatni z tego skorzystać, jednocześnie pisząc scenariusz filmu i reżyserując. W najnowszej odsłonie Archiwum wielbiciel serialu znajdzie masę nawiązań, nazwisk, historii z przeszłości, a nawet przemyconych tytułów poszczególnych odcinków czy konkretnych znanych z nich ujęć. Ale zarówno dla Chrisa, jak i dla wszystkich, których zaraził nieuleczalną chorobą pod nazwą Z Archiwum X, zawsze liczyły się tylko dwie postaci: Mulder i Scully. I to na ich powrót od lat czekali ci, którzy nie wstydzą się przyznać, że zakochali się w nich bez pamięci.
Gillian Anderson zawsze była lepszą aktorką niż David Duchovny. Im obojgu jednak udało się stworzyć duet, który na stałe wpisał się w historię popkultury, a telewizji w szczególności. To, co scenarzystom udało się przełożyć na język słów, a filmowcom – obrazów, im pozwoliło wykreować coś, co zbyt trywialnym byłoby nazwać ekranową chemią, a co przez wielu (choć chyba bardziej fair byłoby powiedzieć „przeze mnie”) postrzegane było jak pewna ledwo dostrzegalna więź czyniąca z nich jeden umysł w dwóch ciałach, umysł jednak prezentujący odwieczną dychotomię: logika i emocje, rozsądek i spontaniczność, wiara i sceptycyzm.
Te iskrzące przeciwieństwa powodowały, że zasiadało się do kolejnego odcinka już nie po to, żeby obejrzeć kolejną mniej lub bardziej zmyślną historię sci-fi czy horror, ale właśnie dla nich, czerpiąc czystą przyjemność z obserwacji kreatywnego starcia intelektów, zawsze pełnego podskórnego erotycznego napięcia i pasji, której nigdy nie brakowało. Właśnie dlatego dla wielu zwolenników, a nawet fanatyków prawdziwe Archiwum skończyło się na szóstym, najdalej siódmym sezonie, kiedy serial tracił już swoją siłę rażenia, a Scully i Mulder ostatecznie zostali rozdzieleni, co musiało skończyć się dla serii śmiercią, bo to tak, jakby próbować nakręcić Ojca chrzestnego bez Marlona Brando i Ala Pacino czy Gwiezdne wojny bez Harrisona Forda i Carrie Fisher.
Gillian zawsze była lepszą aktorką od Davida, ale dopiero tutaj po raz pierwszy w pełni Carter pozwolił wykluć się prawdziwej postaci Dany Scully i wygrać ją Gillian Anderson. To już nie zawsze sceptyczna pani doktor, chłodna profesjonalistka, której uczucia mogliśmy zobaczyć jedynie w nielicznych epizodach serialu: Memento Mori, all things, Milagro czy Never Again. Teraz to dojrzała kobieta, która stara się jak może trzymać na dystans demony, z którymi zmagać się musiała większość życia, a które teraz dopadają ją w zawodowym niebycie. To niespełniona matka, która szuka erzacu macierzyństwa w lekarskim poświęceniu, tragiczna, bo dzięki swojej inteligencji doskonale zdająca sobie sprawę, że nic nie jest jej w stanie przywrócić utraconej na zawsze przyszłości. To w końcu towarzyszka życia wiecznego chłopca, dla którego ostoją jest jej codzienny racjonalizm i przypominanie o rzeczywistości, z którą niełatwo przecież żyć. To z pewnością najpełniejszy portret psychologiczny postaci, jaki nakreślił jak dotąd Carter ze Spotnitzem i Bogu dziękuję, że poszli właśnie w tym kierunku, nie próbując ogrywać serialowych schematów, które sprawdzają się doskonale w telewizji, ale są zbyt błahe na wielki ekran.
Pogłębienie tej bez wątpienia najciekawszej postaci zarówno filmu, jak i serialu kusiło panów już od dawna, co widać w tych choćby odcinkach, które już przytoczyłem, ale mam wrażenie, że teraz, nie dysponując wielkim budżetem (film nakręcono za dwadzieścia osiem milionów dolarów, co jak na warunki hollywoodzkie jest sumą śmiesznie niską), co nie kusiło bombastycznym efekciarstwem, którego ofiarą w dużej mierze padło Pokonać przyszłość, scenarzyści mogli sobie pozwolić na zgłębienie psychologii bohaterów.
Gillian Anderson jest w swojej roli doskonała. Wraz z dokonanymi wyborami zawodowymi pogłębiły się aktorskie różnice między nią a Duchovnym. Scully jest krucha, znacznie delikatniejsza, niż pamiętamy z serialu; zmieniła się, wyewoluowała, zrzuciła maskę zawsze opanowanej żelaznej damy, a Gillian jest w tym piękna i oddaje różnice perfekcyjnie, łącząc w sobie delikatność Mii Farrow z klasą Meryl Streep.
Postać Dany Scully stoi w jawnej opozycji do Muldera. Mulder to wieczny chłopiec, wciąż błądzący w labiryncie swojej pasji będącej jego całym życiem. Fox stanął w miejscu, nie rozwinął się, nie dojrzał. Jego psychologiczne uwikłanie w we własne problemy, w przeszłość, utraconą pracę, która była dla niego wszystkim, spowodowało, że nic się nie zmienił, że pozostał tym samym niepoprawnym, niedojrzałym, choć wybitnie inteligentnym, poszukiwaczem przygód zapatrzonym tak bardzo w cel, którym jest prawda, że niedostrzegającym rzeczy ważnych dla niego jako człowieka i dla jedynej osoby, która mu pozostała, Scully. Cień przeszłości, porwana w dzieciństwie siostra, ucieczka w świat spisków, niewyjaśnionych fenomenów zaprzątają go tak, że nie dba o nic więcej i wykorzystuje pierwszą okazję, żeby do nich wrócić – nawet jeśli tylko na chwilę.
Mulder nie zasługuje na Scully, nie zasługuje na jej oddanie, na jej dojrzałość i gotowość do poświęceń, a jednocześnie nie można ich rozdzielić, bo bez siebie nie istnieją. Dopiero tutaj widać, że to, co było źródłem ich siły, ich kreatywnego impetu – starcie postaw, różnice w sposobie definiowania i tłumaczenia zjawisk – w świecie postarchiwalnym przeistoczyło się w pewien sposób w brzemię, które na swoich barkach dźwiga głównie Dana.
Pogłębienie psychologiczne postaci to w moim mniemaniu największy sukces drugiej kinowej odsłony Z Archiwum X. Mam wrażenie, że odbyło się to kosztem intrygi, zresztą bardzo dla Archiwum charakterystycznej, która z głównego nurtu, do czego przyzwyczaił nas serial, stała się jedynie pretekstem do tego, by zarysować zmiany w bohaterach, ich stan psychiczny i emocjonalny. Film przestał być jedynie kontynuacją serialu, a stał się obrazem tego, czego nigdy w filmach nie oglądamy, a mianowicie co mogło i stało się z bohaterami po wydarzeniach, które znamy. Co więcej, nie jest to pretekst do odświeżenia postaci, pokazania, jak świetnie się mają, i że od wydarzeń, na których kończy się seria, minęła jedynie chwilka, a przygoda trwa dalej. Wręcz przeciwnie – zastajemy Scully i Muldera starszych, mniej atrakcyjnych, ściganych przeszłością, przywalonych prawdą, żyjących ze świadomością porażki, rozgoryczonych i rozczarowanych. Nie są już tymi agentami FBI gotowymi w każdej chwili wziąć udział w pościgu, zetrzeć się z psychopatą czy potykać z geniuszem zbrodni. To ludzie, którzy zajrzeli mrokowi prosto w oczy i nie mają ochoty – przynajmniej nie oboje – robić tego po raz kolejny. Odgrodzenie od przeszłości nie jest jednak łatwe, bo kto raz zatańczył z diabłem w świetle księżyca, nigdy nie będzie już taki sam.
Można się spierać, czy Z Archiwum X: Chcę wierzyć jest filmem dobrym – można. Można próbować szukać logicznych dziur w scenariuszu i technicznych potknięć. Można stwierdzić, że Carter nakręcił horror, którym po latach chce dodać blasku swojej pobladłej gwieździe i przyciągnąć do kina fanów serialu. Tak, to film dla wielbicieli, bo tylko oni będą w stanie poznać się na zmianach, jakie zaszły w bohaterach, tylko oni docenią złożoność postaci i drogę, jaką musiały przebyć, żeby dziś znaleźć się w tym punkcie. Film Cartera to zwieńczenie ich rozwoju i całej historycznej już serii. I tylko prawdziwy fanatyk to zrozumie. Bo Z Archiwum X to stan świadomości.
korekta: Kornelia Farynowska