WYSPA DOKTORA MOREAU. Zblazowany Brando i wściekły Kilmer w BOLEŚNIE nieudanym science fiction
Nie wszystko złe, co źle wygląda. Bogata historia kina science fiction zna wiele przykładów takich filmów, które choć obiektywnie rzecz biorąc, nie mają wiele do zaoferowania widzowi, to jednak posiadają atuty na tyle wyraźne, że trudno je lekceważyć. Wyspa doktora Moreau z 1996 roku to film, który należy do tego grona. Choć w jego wypadku od tego, o czym opowiada, znacznie bardziej interesujące jest to, jak powstawał.
Nie wiem jak wy, ale lubię filmowy ból. Nie tyle ten ekranowy, ile ten, który został wywołany w czasie produkcji danego filmu. Z miejsca traktuję takie dzieło z większą uwagą, ponieważ prowokuje mnie to do refleksji, dlaczego akurat ten temat przysporzył twórcom tylu kłopotów. O tym, w jakich męczarniach powstawała Wyspa doktora Moreau, krążą już legendy. Postaram się rzucić światło na ten trudny proces, jednocześnie pochylając się nad jego efektem końcowym i zastanawiając się, czy pomimo trudności film zdołał oddać przesłania literackiego pierwowzoru.
Studio New Line Cinema nabrało w latach 90. ochoty do nadania historii opisanej przez H. G. Wellsa w 1896 roku całkowicie nowego, świeżego charakteru. W końcu eugenika i genetyczne modyfikacje organizmów to tematy, które znacznie bardziej żywo działały na wyobraźnię publiki schyłku wieku XX niż XIX. Nie pierwszy też raz wspomniana książka stanowiła podstawę do scenariusza. W wypadku filmu Johna Frankheimera można śmiało mówić o remake’u, ponieważ wcześniej do tematu sięgnięto w 1932 i 1977 roku.
Ze wspomnianym nazwiskiem reżysera filmu wiąże się interesująca historia, z zaplecza sensacji. Jak się domyślacie, nie był on pierwszym wyborem studia. Po doświadczonego Frankheimera studio sięgnęło dopiero wówczas, gdy zostało przyparte do muru na skutek zwolnienia ze stanowiska Richarda Stanleya, pierwotnego reżysera projektu. Do dziś fani science fiction, a także sam twórca snują domysły, jak wyglądałaby Wyspa, gdyby pozwolono Stanleyowi dokończyć projekt. Twór sygnowany nazwiskiem Frankheimera to bowiem, powiedzmy wprost, film wyraźnie koślawy, chaotyczny, niezgrabnie przeplatający bijącą z ekranu groteskowość z niepokojącą powagą sytuacji, w której znalazł się główny bohater. Co zaszło na etapie produkcji?
Scenariusz filmu, jak już wspomniałem, został zbudowany na motywach powieści H. G. Wellsa, autora m.in. takich dzieł SF jak Wojna światów czy Wehikuł czasu. Akcja rozgrywa się na tajemniczej wyspie, na którą trafia niejaki Edward Douglas, cudownie ocalały z katastrofy samolotu. Ratuje go Montgomery (w tej roli Val Kilmer), który dostarcza na wyspę dzikie zwierzęta. Rozbitek szybko orientuje się, że na wyspie panuje dziwny rodzaj kultu skupionego wokół postaci enigmatycznego doktora Moreau (Marlon Brando), zasłużonego genetyka, który po tym, jak wygrał nagrodę Nobla, postanowił dalsze badania kontynuować z dala od cywilizacji. Horror wchodzi na pierwszy plan tej opowieści w momencie, gdy Douglas dowiaduje się, czym dokładnie ekscentryczny doktor obecnie się zajmuje.
Znów w jądrze ciemności
Realizacja nowej wersji Wyspy leżała od dawna w sferze marzeń Richarda Stanleya, gdyż jako dziecko przeczytał dzieło Wellsa i żywo się nim zafascynował. Pracował nad filmem, jeszcze zanim New Line dało mu zielone światło na realizację. W historii tej twórca widział też coś bardzo osobistego. Stanley miał bowiem rodzinne koneksje z legendarnym afrykańskim odkrywcą Henrym Mortonem Stanleyem, który stanowił dla Josepha Conrada jedno z głównych źródeł inspiracji podczas tworzenia postaci Kurtza, złowieszczego bohatera Jądra ciemności i jego filmowej adaptacji – Czasu Apokalipsy Francisa Forda Coppoli. Ponoć Marlon Brando wciąż był zafascynowany postacią Kurtza, nawet po upływie ponad 15 lat od jego odegrania. Nietrudno zatem zgadnąć, że zarówno Stanley, jak i sam aktor dostrzegli w postaci doktora Moreau szansę na ponowne wejście do… jądra ciemności.
Richardowi Stanleyowi nie układało się ze studiem od samego początku. Ponoć za jego plecami proponowano posadę reżysera samemu Romanowi Polańskiemu (ale to byłby film!). Choć Stanley typował Jürgena Prochnowa do tytułowej roli, studio sięgnęło po Marlona Brando, który paradoksalnie stał się jednak głównym sojusznikiem Stanleya. Do roli głównej Stanley zaangażował z kolei, uwaga, Bruce’a Willisa, ale ten musiał zrezygnować z powodu problemów prywatnych (ponoć swój początek miał wtedy konflikt z ówczesną żoną Willisa, Demi Moore, zakończony rozwodem dwa lata później). Studio zaproponowało zatem Vala Kilmera, ale Stanley nie potrafił się z nim dogadać, dlatego umieścił go w roli Montgomery’ego, filmowego poplecznika Moreau.
Przepychanki obsadowe to jednak nic w stosunku do tego, co działo się na planie później. Gdy córka Marlona Brando, Cheyenne, popełniła samobójstwo, gwiazdor wycofał się na moment z produkcji, udając się na swoją prywatną wyspę w całkowicie zdewastowanym stanie psychicznym, pozostawiając twórców w stanie zawieszenia. Napięcia między Stanleyem i New Line siłą rzeczy narastały częściowo ze względu na ekscentryczny charakter Stanleya, a częściowo ze względu na jego wyraźną niechęć do uczestniczenia w rozmowach z producentami.
Nieobecności Brando wywoływały niepokój, ale największym problemem okazało się zachowanie Kilmera na planie. Tak zrodził się konflikt na linii Kilmer–Brando, ponieważ obie gwiazdy, choć grały w filmie współpracowników, wyraźnie rywalizowały. Być może doszło do zetknięcia dwóch wybujałych ego. W samym filmie odczuwalny jest zarówno ten brak chemii pomiędzy Moreau i Montgomerym, jak i to, że Kilmer miał do produkcji i jej reżysera wyraźnie lekceważący stosunek. Aktor od początku bombardował film. Pojawił się na planie dwa dni po tym, jak ruszyły zdjęcia. Wielu członków ekipy zeznało, że Kilmer był wrogi i obstrukcyjny w pierwszych dniach zdjęć. Za nic miał sobie scenariusz, bo nie chciał się go trzymać. W dodatku wielokrotnie otwarcie krytykował pomysły reżysera.
Atmosfera na planie w pewnym momencie nabrała takiego fermentu, że aktor wcielający się w Douglasa, głównego bohatera filmu – Rob Morrow (który do projektu przybył za sprawą sukcesu serialu Przystanek Alaska), wykonał dramatyczny telefon do prezesa New Line i z płaczem wybłagał go, by ten pozwolił mu zerwać kontrakt i opuścić plan zdjęciowy. W tym momencie przelała się czara goryczy i studio nie mogło już dłużej pozwalać sobie na ekscentryczne wyskoki Stanleya, jego brak kontroli nad Kilmerem oraz nad całym projektem. W obliczu wiszącej nad filmem katastrofy studio zdecydowało się usunąć Richarda Stanleya ze stołka reżyserskiego. Na jego miejsce wszedł weteran John Frankheimer, twórca pamiętnego Francuskiego łącznika, dla którego przejęcie Wyspy doktora Moreau w tak dramatycznym momencie miało być kartą przetargową podczas negocjacji korzystnych warunków kontraktu.
Cały problem filmu z 1996 roku wydaje się polegać na tym, że był pierwotnie prowadzony przez twórcę o całkowicie innym stylu i usposobieniu. Twórcę, który zdołał zebrać wokół siebie sporą część ekipy i już prowadzić ten pociąg ku stacji. On ten film najwyraźniej miał skończyć, usunięcie go tylko pogorszyło sytuację. Frankheimer wywrócił produkcję do góry nogami, przepisując scenariusz, a narzucając nowy porządek, zraził do siebie załogę. Jakby tego było mało, konflikt Kilmer–Brando nie został ugaszony, tylko nasilony – gwiazdorzy unikali się, gdy tylko mogli. Efekt? Jeden wielki bałagan, który widać gołym okiem, kiedy odbiorca zapoznaje się z tym wątpliwym dziełem. Po premierze recenzenci nie zostawili na filmie suchej nitki, posypały się nominacje do Złotych Malin. Film nie spodobał się także publice, ponieważ przy budżecie 40 milinów dolarów zdołał zarobić jedynie 49 milionów, co jest dość dużych rozmiarów porażką.
Podobno Stanley żartował, zwracając się w pewnym momencie do scenografa z poleceniem, by ten spalił plan zdjęciowy. Słowa te jednak odebrano w pełni poważnie i tuż po zwolnieniu Stanleya zaostrzono zabezpieczenia na wypadek, gdyby rzeczywiście chciał puścić całą tę produkcje z dymem. Wydaje mi się jednak, że nie trzeba było tego zrobić, by Wyspa doktora Moreau okazała się katastrofą i została zapamiętana jako jeden z najtrudniej powstających projektów w historii Hollywood.
Coś pozytywnego?
Czy z tego bólu i realizatorskiego chaosu da się jednak coś wykrzesać z perspektywy odbiorcy? Czy ten film się czymkolwiek broni?
Tak jak wspomniałem, nie ma co liczyć na aktorów. Zaangażowany w ostatnim momencie do projektu David Thewlis okazał się kompletnie chybionym strzałem, bo nie zawiera w sobie nawet procenta charyzmy swych ekranowych kolegów, a to znaczący problem w przypadku postaci pierwszoplanowej. Brando i Kilmer charyzmy mają co niemiara, szkopuł w tym, że gospodarują nią w taki sposób, jakby chcieli w każdej scenie pokazać, jak bardzo nie obchodzą ich ani charaktery postaci, które odgrywają, ani dramatyczne tło historii, w jakiej zostali osadzeni. Brando wygląda jak zblazowana i wypompowana wersja Kurtza z Czasu apokalipsy, Kilmer z kolei porozumiewa się z nami oczami pełnymi kpiny z projektu, którego jest częścią.
Innych aktorów (Rona Perlmana na przykład) można nie poznać, bo kryją się pod skrupulatnie przygotowaną warstwą charakteryzacji. Film z pogranicza science fiction i horroru opowiada w końcu o hybrydach ludzi i zwierząt, genetycznych mieszankach powstałych w wyniku chorej obsesji doktora. Żeby było to możliwe na ekranie, zaangażowano Stana Winstona, wybitnego specjalistę od efektów specjalnych, i powierzono mu rolę głównego charakteryzatora projektu. Efekt jest z technicznego punktu widzenia przekonujący. Osobiście jednak odniosłem wrażenie, że twórcy epatują nim zbyt dosłownie, bardzo słabo jednocześnie dawkując napięcie, przez co zamiast efektu grozy mutanci głównie wywołują obrzydzenie.
Bardzo trudno ogląda się Wyspę doktora Moreau w sytuacji, gdy niemal każdy kadr zachęca albo do odwrócenia wzroku, albo wyłączenia odbiornika. W momencie gdy złowieszczy proceder zostaje ujawniony, umyka ostatni powód, dla którego dało się film oglądać. Wiadomo bowiem, że fabularnie wszystko chyli się ku temu, do czego pretendowało, zanim zostało jeszcze do życia powołane. Katastrofa, która ma miejsca w ostatnim akcie filmu, nie przynosi jednak niezbędnego oczyszczenia, ponieważ tak na dobrą sprawę nie dało się poczuć żadnego związku ani z głównym bohaterem, ani z motywacją bohatera tytułowego, ani z jego poplecznikami, ani tym bardziej z odrzucającymi mutantami.
Jedyna rzecz, którą pamiętna Wyspa doktora Moreau może się bronić, opiera się na mechanizmie szoku, który film wywołuje podczas zetknięcia się z nim. Tu wszystko jest nieprzyjemne, łącznie z podejmowaną tematyką, która przywodzi na myśl eksperymenty medyczne dokonywane na ludziach na przykład podczas II wojny światowej. Mam wrażenie, że tym, co sprawia, że jako widzowie odrzucamy zaprezentowane w filmie idee, jest to, że podświadomie nie chcemy się godzić, żeby ktokolwiek mógł zaburzyć ludzkie status quo, zniżając je do poziomu zwierzęcia. My, oświeceni spadkobiercy moralności, jesteśmy przecież kimś więcej niż zając czy świnia.
Prawda jest jednak taka, że naszych związków ze zwierzęcością i instynktowością nie da się zamieść pod dywan. W momencie gdy nasze poczucie estetyki wypiera pracę Stana Winstona, uznając ją za coś pozbawionego dobrego smaku, można to uznać za sygnał ostrzegawczy wysyłany z ośrodka naszego ego. Nie chcemy popierać Moreau, nie chcemy się nad nimi pochylać, nie potrafimy się w jego pracę wgłębić, bo nie chcemy być zniżani do poziomu, od którego czujemy się etycznie oderwani. Nie chcemy być mieszani ze świnią, bo czujemy, że od tej świni jesteśmy ważniejsi. Czy tak faktycznie jest, zostawię to waszej ocenie.
Tak czy inaczej, film Wyspa doktora Moreau zapamiętam jako bardzo ciekawą lekcję. Być może to, co od samego początku sprawiało problemy w realizacji tego wątpliwej jakości dzieła, wiąże się nie z trudną osobowością reżysera i głównych gwiazd filmu, ale z faktem, iż problematyka, z jaką film miał się mierzyć, obudziła w ekipie bardzo negatywne emocje. Te same, które później udzieliły się także widzowi. Mam na myśli pobudzenie drzemiących głęboko lęków o upadku ludzkiego prymatu, powiązane z obawą przed ponownym połączeniem się z naturą, na skutek bezradności funkcjonowania w otoczeniu technologii.
Powrót do chodzenia na czterech kończynach raczej nam nie grozi, ale pewne sugestie wypływające z ust doktora Moreau należy uznać co najmniej za interesujące. W ten sposób można uwolnić się od rozpamiętywania filmu z 1996 roku wyłącznie w kategoriach katastrofy.