Publicystyka filmowa
W jaskini dla głuchych nietoperzy, czyli co stało się z VALEM KILMEREM
„W JASKINI DLA GŁUCHYCH NIETOPERZY to poruszająca opowieść o VALU KILMERZE, który staje w obliczu walki z chorobą i odnajduje nowe sensy życia.”
W przypadku Vala Kilmera pamiętam dwa jego obrazy czy raczej stany – młody i ponętny, a przed nim kariera gwiazdy kina oraz zniszczony, poruszający się jak starzec z tracheostomią, w którego oczach zaledwie tli się dawna wiara we własne możliwości. Zastąpił ją innego typu światopogląd czy też ideologia i paradoksalnie zapewnił nowego rodzaju motywację. W przypadku Kilmera ma on wiele wspólnego z jego podejściem do sławy, którą uważał z jednej strony za dar, a z drugiej podarek od życia, który mu się należy, a żeby go dostać, wystarczy mieć się za gwiazdę.
Nic bardziej mylnego. W przypadku raka niektórzy mogą stwierdzić, że z Kilmera wyszła ludzka pycha. Wolałbym jednak bardzo roboczo wyjaśnić jego zachowanie substytucją – lęk przed chorobą został wypełniony religijnym światopoglądem, przyćmiewającym zdrowy rozsądek chwilową nadzieją na ratunek.
Faktem jest jednak, że Kilmer umarłby, gdyby nie splot okoliczności, dzięki którym jednak trafił z duchowych rąk Chrystusa Naukowca do konwencjonalnego lekarza. Czy jednak nie wybrał dla siebie, co prawda egzotycznej, lecz całkiem logicznie zdefiniowanej drogi? Zanim go ostatecznie wyśmiejemy lub zganimy, zastanówmy się przez chwilę, czy mógł postąpić inaczej w perspektywie przede wszystkim swojego życiowego doświadczenia? Krytykując postępowanie innych, zbyt często nie bierzemy pod uwagę tego, że czyjeś decyzje są zawsze obciążone obcym rozumieniem otoczenia w stosunku do naszego, oceniającego.
Bo każdy z nas przecież funkcjonuje w ramach swojej historii, swojej opowieści, która jest wyrazem jego osobistego rozumienia wolności. Oceniający snują własne narracje, nie zawsze wystarczająco obiektywnie empatyczne.
Jako absolwentowi Juilliard School Kilmerowi niewątpliwie wpojono wyższość nad innymi ze względu na prestiż szkoły. Estymę w traktowaniu zarówno aktorstwa, jak i siebie jako wartościowego aktora. Owo samodocenienie, zwłaszcza powiązane z formalnym ukończeniem Juilliarda, miało być biletem do sławy, chociaż gdy przeanalizuje się nazwiska absolwentów tej niewątpliwie prestiżowej i znanej uczelni, można odnieść wrażenie, że ludzie związani z muzyką osiągają większe sukcesy i obiektywnie mają więcej osiągnięć. Trudno się dziwić, gdyż Szkoła Juilliarda to uczelnia muzyczna.
Takie nazwiska jak Emanuel Ax (jedne z najlepszych, jakie słyszałem, wykonania koncertów fortepianowych Mozarta), Jordan Rudess (gumowe palce Dream Theater i ciekawe eksperymenty muzyczne poza zespołem), Nigel Kennedy (po sąsiedzku mogę go zawsze posłuchać w Filharmonii Krakowskiej) czy Michael Kamen z jego zapisanymi w historii kina ponadczasowymi tematami filmowymi i wielu innych twórców muzycznych są gronem elitarnym, do którego w ramach zawodu aktora Val Kilmer aspirował.

Juilliard School
Ogólnie jednak można stwierdzić, że aktorom, którzy ukończyli Juilliard School, wiedzie się deczko gorzej niż muzykom. Być może w tym przypadku ma znaczenie specjalizacja uczelni? Z drugiej strony to „gorsze branie” stoi w sprzeczności z postszkolnym mniemaniem o sobie zaszczepionym przez szacowną uczelnię. Upatruję w nim jednego z niebezpieczeństw, których Kilmer w swojej karierze nie uniknął, a nawet próbował nagiąć do niego rzeczywistość, także tę z nowotworem. Ale przypomnijmy sobie pokrótce, jak wyglądały jego dzieciństwo i kariera. Może tam też coś znajdziemy.
Urodził się 31 grudnia 1959 roku. Wychowywał się w Kalifornii. Aż do 9 klasy uczęszczał do Berkeley Hall School, szkoły założonej w 1911 roku przez Leilę i Mabel Cooper, siostry z Iowa, wyznawczynie tzw. chrześcijaństwa naukowego – panteistycznej doktryny zapoczątkowanej w 1879 roku przez Mary Baker Eddy, pieszczotliwie nazywaną przez Kilmera Mrs. Eddy. I tu właśnie mamy pierwszy, najwcześniejszy przyczynek do wytłumaczenia, czemu Val Kilmer tak, a nie inaczej potraktował swoją chorobę nowotworową. Idźmy więc dalej.

Mary Baker Eddy – założycielka Stowarzyszenia Chrześcijańskiej Nauki
Rodzice Kilmera o wielonarodowych korzeniach, m.in. szkockich, niemieckich i francuskich, rozwiedli się, nim skończył 10 lat, a jego młodszy, chory na epilepsję brat utopił się w wieku 15. Niewątpliwie więc Kilmer doświadczył w dzieciństwie zmiany i straty. Jego marzenia o posiadaniu władzy nad otoczeniem mogły stać się więc silniejsze, żeby mógł podświadomie zapomnieć o tym, co przeżył, oraz zetrzeć ze swojego życia piętno tego człowieka, który coś stracił i nieprzerwanie za tym tęskni – nadane zresztą przez samego siebie.
Kilmer pochodzi z typowej klasy średniej na dorobku i bez żadnych tradycji aktorskich. Zapewne przez to było mu trudniej marzyć o wielkiej karierze, jednak pieniądze na zapewnienie sobie wykształcenia nie były na szczęście przeszkodą w rodzinie Kilmerów. Marzyć o wielkim aktorstwie zaczął otwarcie jako nastolatek. Miał szczęście, że prestiżowa uczelnia muzyczna taka jak Juilliard prowadziła fakultet z aktorstwa. Jako student, przynajmniej z początku, wyróżniał się młodym wiekiem (17 lat w chwili przyjęcia). Warto też podkreślić, że nie musiał długo czekać na debiut. Zanim stał się znany dzięki komedii Top Secret (1984), jeszcze jako student na samym początku lat 80.
z sukcesem wziął udział w swego rodzaju ćwiczeniu aktorskim (którego był także współautorem) dla studentów trzeciego roku aktorstwa w Juilliard School pt. How it all began. Przedstawienie zostało wystawione podczas Nowojorskiego Festiwalu Szekspirowskiego.
Potem Kilmer wyruszył na Broadway, gdzie wraz z Kevinem Baconem i Seanem Pennem zagrał w The Slab Boys autorstwa Johna Byrne’a. Teatr był jednak dla Kilmera jedynie trampoliną najpierw do telewizji (ABC Afterschool Special), a potem do kina. Zatem, jeśli można tak to ująć, pełnoprawnym debiutem aktora stała się dopiero rola Nicka Riversa w Top Secret (1984) Davida i Jerry’ego Zuckerów. Jedna produkcja wystarczyła, żeby Kilmer z rozpędem wpadł na szczyt popularności i jeszcze się na nim umocnił za sprawą kreacji Icemana w Top Gun (1986) oraz Madmartigana w Willow (1988). Na planie tego ostatniego poznał Joanne Whalley, czyli swoją przyszłą, a dzisiaj już byłą żonę. Z oczywistych względów nie będę wymieniał wszystkich ról, które zagrał przed pamiętną kreacją Jima Morrisona w The Doors (1991) Olivera Stone’a. W opisie jego ról ważny jest pewien szkielet filmów, po którym można przejść i będzie się miało ogląd, jak potoczyła się cała kariera. Top Secret, Top Gun czy też The Doors są takimi wypustkami jak stopnie, po których chodził kiedyś Indiana Jones, albo drogowskazami w grze Red Dead Redemption 2.
Warto też pamiętać, że Kilmer w 1988 roku wrócił do teatru. Zagrał Hamleta. Wspominam o tej roli dlatego, że zagubienie Hamleta w wielkim świecie w końcu udzieliło się aktorowi, a czas sławy zaczął mijać. Działo się to jednak stopniowo.
Ten pierwszy okres sławy, powiedzmy jakieś 10 lat, dla każdego aktora jest bardzo ważny. Rzec by można, że to okres próbny, zależny nie tylko od talentu, ale również odporności artysty na wpływy wielkiego biznesu, który, jeśli tylko poczuje szansę na wykorzystanie wizerunku człowieka do zrobienia kasy, nie cofnie się przed niczym. Co nie oznacza, że ów biznes zawsze tę forsę zrobi. Producenci i marketingowcy również popełniają błędy, tyle że nie padają ich ofiarami tak często jak gwiazdy przez nich zatrudniane. Wizerunek traci aktor, który dał się wykorzystać. Tak stało się z Kilmerem. Po 10 latach był już wypróbowaną marką w Hollywood. Przyszedł więc czas, żeby wykorzystać jego determinację i sprawdzić, na ile pójdzie w świat blockbusterów i remake’ów.
Zagrał najpierw w Batmanie Forever Joela Schumachera, który nazwał go osobowością psychotyczną i mimo szans na kolejną część zastąpił George’em Clooneyem. Potem w Wyspie doktora Moreau Johna Frankenheimera podobno dotknął członka ekipy zapalonym papierosem. Twierdził, że to był wypadek. Faktycznie, mogło tak być. Za to trzeci oczekiwany hit, a więc Święty Philipa Noyce’a, poradził sobie finansowo całkiem nieźle.
Kilmer ani nikogo mocno nie obraził, ani nie podpalił, za to postać Simona Templara odtworzył nieco sztampowo. W porównaniu z Rogerem Moore’em nie zachował równowagi między sensacyjnym dramatyzmem a robieniem z siebie błazna. Co ciekawe, zachowywanie tej równowagi w życiu szło mu również coraz gorzej, co przełożyło się na życie osobiste. W 1996 roku rozwiódł się z Joanne Whalley.
Stał się krnąbrny, niecierpliwy, przekonany nad wyraz o swojej gwiazdorskiej wartości, a jednocześnie coraz częściej rozbijał się o ściany mrocznej jaskini, gdzie żył jak nietoperz, który faktycznie nagle ślepnie w ciemności. Kilmer marzył o graniu ról ważnych, wielkich i charakterystycznych. Paradoksalnie gdy dostał szansę stania się gwiazdą, nie poszedł za tym nie wiadomo jaki artyzm dramatyczny. Raczej mainstream pochłonął aktora.
Wtedy ten zareagował kompulsywnie, może i podświadomie nie akceptując własnej pierwszoplanowości, nie mogąc unieść tabloidowej sławy, a z drugiej strony kochając ją. Z czasem przesunął się na drugi i trzeci plan. Nie przestał jednak szukać swojej artystycznej drogi oraz pragnąć robić rzeczy z jednej strony bardziej niszowe, a z drugiej powszechnie znane i uwielbiane. To chyba nie tak. Kilmer nie rozumiał tej sprzeczności, uparty względem wizji samego siebie. Osiągnął jednak pewnego rodzaju stabilność. Może i telefon z intratnymi propozycjami przestał dzwonić, ale wtedy, gdy nie był już koniecznie potrzebny.
Kilmer wreszcie mógł oddać się autorskiej pasji w byciu poetą, producentem, pomysłodawcą, a nawet reżyserem metafizyczno-religijnych dramatów. Mam tu na myśli projekt Mark Twain Dreams of Resurrection.
Moim zdaniem fascynacja twórczością i w ogóle postacią Marka Twaina, czyli „ojca literatury amerykańskiej”, ma ogromne znaczenie dla tego, kim stał się Val Kilmer od czasu, gdy jego ciało dało mu do zrozumienia, że jest chore. Twain był zdeklarowanym wrogiem religii chrześcijańskiej. Kościół był dla niego perfidnym i amoralnym zmówieniem się oszustów, żeby uzyskać dla siebie jak najwięcej przywilejów kosztem naiwności wyznawców. Bardzo ciekawą teogonię i kosmogonię Twain wyłożył ustami Szatana w Listach z Ziemi – polecam, zwłaszcza tym, którzy szukają alternatywy dla niekiedy absurdalnych, biblijnych mitów.
Owa właśnie krytyka chrześcijaństwa przyciągnęła Kilmera do Twaina aż tak bardzo, że postanowił scalić jego poglądy z ideologią Mrs. Eddy, założycielki Stowarzyszenia Chrześcijańskiej Nauki, która tak naprawdę również była panteistką, tyle że w tak zjadliwy sposób nie krytykowała kościoła oraz Biblii. Kilmer najwidoczniej nie chciał zrezygnować ani z guru Twaina, ani z guru Mrs. Eddy. Wykoncypował sobie, że nagnie rzeczywistość aż tak bardzo, że te dwie postaci zleją się w jedną, na wpół boską przewodniczkę po Kilmerowskim życiu. Nie wiedział także, że ideologia ta przyda mu się w walce z rakiem.
Wykorzystał do tego teatr. Chodzi o przedstawienie Citizen Twain, w którym Kilmer wcielił się w Twaina. Pisarz nie ukrywał nigdy zainteresowania tym, jak niematerialny umysł potrafi wpływać na materię, czyli innymi słowy, czy chory fizycznie człowiek potrafi wyleczyć się z choroby za pomocą wyłącznie siły woli, czy też, jak twierdziła Mrs. Eddy, modlitwy. Twain stał jakby w rozkroku. Podobno sam doświadczył takich uleczeń (wydany w 1907 roku zbiór esejów pt. Chrześcijańska nauka), ale jako krytyk chrześcijaństwa raczej nie mógł zaakceptować tego, że Biblia stała się kluczowym elementem wizji Mrs. Eddy.
Kilmer usilnie poszukujący jakiejś spójnej narracji, która pomogłaby mu przejść przez resztę życia, postanowił chwycić się tego metafizycznego niezdecydowania Twaina i spróbować go przekonać. Jak? Za pomocą sztuki, filmu, gdzie sam by odgrywał pisarza stopniowo przechodzącego na stronę Mrs. Eddy, aż w końcu obydwoje staliby się piewcami nowej religii stworzonej przez Mary Baker Eddy. Ta konwersja Twaina była kluczowa dla Kilmera, gdyż uprawomocniała negujący konwencjonalną medycynę sposób życia aktora za pomocą zmiany opinii u tak zajadłego krytyka chrześcijaństwa, jakim był Twain.
Autor Przygód Tomka Sawyera nie zanegował przy tym istnienia oraz siły duchowości jako takiej. Nie sprowadził świata do wyłącznie materialnej dynamiki, a z nią miał Kilmer problem, bo go zawiodła (najpierw stopniowy zanik kariery, a potem chore ciało). Została więc ostatnia szansa w postaci sfery niematerialnej. To klasyczna obrona właściwie wszystkich ludzi, gdy spotyka ich zawód ze strony tego, co uważali za w sposób oczywisty bezbłędne, niezłomne, oczywiste itp. – szukanie alternatywy, tyle że w większości przypadków nie odbywa się tak radykalnie jak u Kilmera.
On sam również nie jest świadomy dokładnie tego, co się z nim stało. Był zdrowy i nagle pojawił się rak. Żadnych objawów nie odczuwał. Wróg pojawił się niespodziewanie w 2014 roku, gdy Kilmer jeździł z przedstawieniem Citizen Twain. Wydawało się wtedy, że odnalazł swoje miejsce, że znalazł alternatywę dla bycia pierwszoplanową, krnąbrną gwiazdą, która ponownie już tak nie zaświeci, co w Top Secret i Top Gun. Dokonał w swojej świadomości przesunięcia dumy z bycia aktorem trzymanym na świeczniku na zadowolenie i czucie się potrzebnym z tworzenia własnej sztuki na warunkach wymyślonych i kontrolowanych wyłącznie przez siebie. Tyle że granica między sztuką a życiem się zatarła.
Wracając do tego pamiętnego roku 2014, stało się to w Nashville. Coś zaczęło go uwierać w gardle. Miał problemy z przełykaniem i mówieniem do tego stopnia, że trzeba było odwołać przedstawienie. Do lekarza oczywiście nie poszedł. Niedługo później w Malibu dostał krwotoku z ust. Sytuacja była na tyle poważna, że trafił do szpitala. Diagnoza okazała się jednoznaczna – rak gardła. Dla Kilmera jednak owa diagnoza oznaczała jedynie stwierdzenie, że lekarz sugeruje lub przypuszcza, że jest to rak gardła. Czy więc Kilmer negował fakty? W pewnym sensie tak, to znaczy jak znakomita część wierzących we wszelkie religijne zabobony ludzi uznał, że opinia lekarska niekoniecznie jest zupełną prawdą. Na pewno coś złego się z jego ciałem działo (tu przynajmniej nie był aż tak irracjonalny), jednak musiał nagiąć sytuację do swoich wierzeń religijnych związanych z naukami Mrs. Eddy.
Zgodnie z nimi więc jego ciało zamanifestowało brak harmonii za pomocą objawów interpretowanych przez medycynę jako nowotwór. Harmonię cielesną można uzyskać poprzez żarliwą modlitwę z pomocą duchowego przewodnika rekrutującego się ze Stowarzyszenia Chrześcijańskiej Nauki. Chory, który tak naprawdę nie jest do końca chory, a doświadcza jedynie przejawów dysharmonii metafizycznej, uzyska więc od „mistrza” konieczną pomoc, żeby wygonić z siebie lęk, o którym ciało daje znać w swoim własnym języku. Medycyna nie do końca potrafi go przetłumaczyć na język odpowiedniego działania. To tak, jakby lekarze zajmowali się leczeniem na ślepo jedynie objawów, natomiast rzadko kiedy docierali do rzeczywistej przyczyny stanu pacjenta.
Val Kilmer modlił się najwidoczniej zbyt mało żarliwie, bo skończył na stole operacyjnym. W jego przypadku zastosowano jedną z najbardziej inwazyjnych metod leczenia raka gardła. Usunięto mu całą krtań wraz ze strunami głosowymi, a tchawicę połączono bezpośrednio z otworem w gardle, żeby mógł oddychać oraz w ograniczonym zakresie porozumiewać się głosowo z otoczeniem. Niezbyt lubiane przez Kilmera ćwiczenia w kontrolowaniu powietrza przechodzącego przez drogi oddechowe praktykowane w Juilliard School, jak sam musiał przyznać, okazały się w tej sytuacji zbawienne.
Zwolennicy teorii manifestacji strachu w postaci choroby w stylu Mrs. Eddy zapewne mogą mi zarzucić, że Val Kilmer do końca nie postąpił tak, jak zaleca mu doktryna jego wiary. Powinien się odseparować, skorzystać z pomocy przewodnika duchowego i odrzucić konwencjonalne leczenie. Zapewne tak by się stało, gdyby nie miał rodziny lub była ona podobnego wyznania co on. Środowisko jednak zwyciężyło i teoria o samoleczeniu medytacyjną modlitwą nie została w przypadku Kilmera do końca sprawdzona. Wszelako to nie oznacza, że odniosłaby pozytywny skutek.
Wspomniałem o tym tylko dlatego, żeby czytelnicy mieli świadomość, że z kolei ja mam świadomość metodologicznych nieścisłości w postępowaniu Kilmera, niezależnie od skuteczności jakichkolwiek metod leczenia jego raka w praktyce.
Warto zaznaczyć, że na leczeniu operacyjnym się u Kilmera nie skończyło. Rak miał sporo czasu, żeby rozsiać się po całym organizmie. Zastosowano więc dla bezpieczeństwa chemioterapię i radioterapię. Poza utratą głosu aktor doświadczył innych skutków ubocznych zabiegu oraz całego leczenia – problemy z poruszaniem i utrzymywaniem pionowo szyi, wychudzenie, psychiczne wycieńczenie. Jedno się natomiast nie zmieniło. Kilmer wyparł, że ma raka, co było widać zwłaszcza w konfrontacji z Michaelem Douglasem, również chorym na nowotwór gardła, ale przechodzącym go znacznie mniej agresywnie.
Douglas nigdy nie ukrywał, że jest chory, natomiast Kilmer nawet po wycięciu krtani wraz ze strunami głosowymi wciąż twierdził, że wcale nie miał i nie ma raka. W ramach jego wiary można by tę postawę wytłumaczyć tak, że jest ona częścią samoleczenia, które może się dokonać jedynie na zasadzie radykalnego wyparcia choroby ze świadomości. Zatem to leczenie go skrzywdziło, nie rak. Dlaczego więc mu się poddał?
Nie jest fanatykiem czy też do końca ślepym nietoperzem. Obija się o ściany w swojej jaskini, chociaż powinien doskonale widzieć w ciemności. Nie na tyle jednak ogłuchł na rzeczywistość, żeby rozpędzić się do pełnej szybkości i rozkwasić na śmierć o jakiś bardziej zaostrzony występ skalny. Mimo wszystko nigdy nie opuści swojego leża, bo to wykreowany przez siebie i dla siebie świat. Na zewnątrz czekałaby go tylko konwencjonalnie rozumiana śmierć. À propos śmierci. Widać, że Kilmer się jej nigdy nie bał. Zazdroszczę mu. Widocznie taką cechę mają ludzie religijni. Wiara ratuje ich od podświadomie zapisanego lęku przed końcem, który jest kresem – nic nie ma po nim.
Człowiek ginie, a czas, jaki mu jest dany, to jedyna szansa, żeby w jakiś karkołomny sposób się unieśmiertelnić. W przypadku Kilmera, więc i wyznawców Chrześcijańskiej Nauki, śmierć biologiczna jest zmianą stanu epistemologicznego osoby uznanej za zmarłą. Moim zdaniem w filozofii to jedna z ciekawszych koncepcji śmierci w ogóle. Zupełnie więc się nie dziwię Kilmerowi, a i Twainowi, że się nią zainteresowali.
Nasze postrzeganie jest ograniczone. To powinno być oczywiste dla każdego z nas. W toku ewolucji zmysły człowieka dostosowały się najdoskonalej jak umiały do dawania mu wszystkich informacji w sposób najkorzystniejszy dla podtrzymania gatunku. To jednak nie oznacza, że nasze postrzeganie jest lepsze niż innych zwierząt. Jest jedynie komplementarne z naszymi potrzebami. Świat można widzieć chociażby w innych zakresach długości fali światła i słyszeć w innych częstotliwościach dźwięku.
Wyznawcy Mrs. Eddy, całkiem zresztą logicznie na tle różnych sposobów działania zmysłów wśród gatunków zwierząt zamieszkujących Ziemię, wykoncypowali sobie, że śmierć niekoniecznie może być śmiercią, a jedynie wyjściem poza zakres ludzkiego postrzegania zmysłowego.
Stąd jedynie krok do uznania człowieka za istotę nieśmiertelną, skoro tylko ukrywa się przed zmysłami żyjących, oraz stwierdzenia, że choroby wcale nie są aż tak śmiertelne, jak przypuszczamy. Gdyby Kilmer już jako chory zaczął się żarliwie modlić pod kontrolą przewodnika duchowego i zdarzyłoby się, że podczas tego procesu leczenia jednak by umarł, wcale nie oznaczałoby to, że umarł, a modlitwa okazała się nieskuteczna. Kilmer mógłby dalej żyć, tylko poza zdolnościami postrzegania innych śmiertelników, będących jeszcze przed konwersją epistemologiczną swoich jestestw.
Sytuacja przypomina nieco rozdwojenie ontyczne kota Schrödingera. Postrzeganie ma ogromne znaczenie przy weryfikacji, czy on faktycznie żyje, czy jest martwy. Osób nieżyjących po prostu nie widać, ale mogłyby być widziane. Zamykam więc oczy i nie widzę raka. Otwieram je i on faktycznie jest, chociaż może być to jedynie manifestacja mojego strachu przed wpajanym mi od dziecka pojęciem śmierci. Zamknę je więc, żeby przestał istnieć – mógłby rzec Kilmer. Całkiem logiczne i nieco solipsystyczne.
Teraz już jest jasne, dlaczego Kilmer nie bał się raka. Jakkolwiek ocenimy obiektywnie jego postępowanie, znalazł wyjście z sytuacji dla wielu ludzi tak granicznej, że sama świadomość chorowania na raka mogłaby ich dosłownie zabić, najpierw psychicznie, a potem fizycznie. Obecna postawa Kilmera również jest mocna. Wciąż pracuje, tworzy, radzi sobie z życiem, a funkcjonowanie z tracheostomią nie jest komfortowe – karmienie, czego się zresztą nie wstydzi publicznie, higiena otworu w tchawicy, odsączanie nadmiaru śluzu, no i głos, dla aktora jedno z podstawowych narzędzi dramatycznych.
Z drugiej strony zadajmy sobie pytanie, my, którzy pochodzimy z medialnej kultury śmierci, gdzie najbardziej boją się jej wszyscy ci, którzy wymyślili mity o zmartwychwstaniu, życiu pozagrobowym, niebie, piekle i transsubstancjacji, czy nie pogodniej jest otaczać się przyjaciółmi pokroju Kilmera?
Na powtarzające się ze strony widzów pytanie, co się stało z gwiazdą Top Gun, odpowiedzieć można więc tak. Najpierw Kilmer był zdeterminowanym marzycielem. Potem zderzył się z rzeczywistością i jako gwiazda nieco przyćmiewana przez pierwszoplanowego lidera odniósł niewątpliwy sukces, który zaprowadził go do świata remake’ów i blockbusterów. Kilmer poczuł wiatr w żaglach. Przez chwilę sądził, że udało mu się wejść na szczyt, lecz zobaczył na nim role stawiające w jego pojęciu artyzm dramatyczny na drugim miejscu. Nasz urodzony w sylwestra bohater chciał tworzyć coś więcej, a przy tym czuł, że ma wystarczające umiejętności.
Miał je. Tego jestem pewien. Dzieciństwo oraz doświadczenie wyposażyły go również w nietypowe podejście do rzeczywistości, niemniej nie ustrzegł się przed typowo ludzką reakcją na zawód. Poczuł się niedowartościowany, dlatego zaczął się buntować, sprawiać kłopoty na planach zdjęciowych i coraz głośniej mówić, że nie zadowala go to, co robi.
Tę sprzeczność Kilmer pojął dopiero niedawno. Tak jakby równocześnie z mozolnym uczeniem się porozumiewania z tracheostomią, przyszła nauka nowego rodzaju bycia w świecie aktorstwa. Bycia o wiele pełniejszego osobiście dla aktora, chociaż z pewnością nie dla widzów.
Światopogląd Kilmera może wzbudzać zdziwienie, wrogość czy nawet agresję. Rozumiem, że krytycy poglądów Mrs. Eddy boją się rozpropagowania podobnych do Kilmerowskich zachowań w stosunku do konwencjonalnej medycyny oraz chorób. Kilmer jednak nie namawiał nikogo, i wciąż tego nie robi, do porzucenia cywilizacji, leków, szpitali i rozpoczęcia leczenia się za pomocą wyłącznie modlitwy. Nie jest ekoświrem jak wielu celebrytów.
Jego wiara ogranicza się do jego własnego jestestwa. Jest osobista, a w sumie wyznawców poglądów Mrs. Eddy jest na całym świecie zaledwie kilkaset tysięcy. Nic nikomu nie zrobi ich działalność, gdyż świat od wieków zdominowała inna, nieporównanie bardziej łasa na pieniądze i wpływy polityczne ideologia chrześcijańska, którą zarówno guru Kilmera, Mark Twain, jak i sam Kilmer doktrynalnie odrzucili. Ich modlitwy są inne, głębsze. Przypominają dalekowschodnie medytacje, a podejście do życia jest ciągłą, motywacyjną rozmową z własnym karmi w shintoizmie, które tak naprawdę jest ukrytą w nas, uśpioną siłą zdolną pokonać wszelką powszedniość, czyli to, co na pierwszy rzut oka narzuca się nam w poznaniu zmysłowym.
Chrześcijańskie modlitwy są dla ludzi jak lalki dla dzieci. Z pewnością czasem się przydają, ale kto racjonalnie myślący traktuje je poważnie? Jeśli jednak wyseparujemy modlitewny dekokt, a do kosza wyrzucimy wszelkie kościelno-polityczne śmieci, którymi zanieczyszczają akt modlitewny religie instytucjonalne, zostanie nam sama forma aktywności, która ma na celu terapeutyczne skierowanie psychiki na rozwiązanie problemu. Powiedzmy, że z modlitwy, niezależnie od treści, da się w odpowiednich warunkach zrobić mantryczną terapię, coś na kształt mowy automotywacyjnej lub prowadzonej w obecności przewodnika superwizyjnej podróży w ramach dynamicznie prowadzonej terapii.
Patrząc od tej strony na zachowanie Kilmera w sytuacji granicznej, jaką niewątpliwie jest wykrycie zaawansowanego stadium nowotworu gardła, posiada ono wiele sensu, a on sam nareszcie dojrzał jako gwiazda, może właśnie dlatego, że w pewnym sensie oślepł na zasady rządzące światem, który chciał swoją sławą niegdyś zawojować. Pozostał głuchym na niego, żyjącym w jaskini własnego projektu nietoperzem. Kibicuję mu, żeby wrócił do zdrowia, niezależnie jakie środki zastosuje, gdyż to jego życie i jego wolność. Tylko on ma prawo ocenić jej granice, nawet jeśli inni wokoło uznają jego postępowanie za bezsensowne.
A nawet jeśli umrze, to po prostu zniknie z kręgu poznania zmysłowego (zgodnie z doktryną Mrs. Eddy). Przestanie być widziany i słyszany przez nasze zmysły, na zawsze pogrążony w mroku podziemnego świata nietoperzy. Będzie nieśmiertelny.
