search
REKLAMA
Artykuły o filmach, publicystyka filmowa

WIRUJĄCY SEKS NA POLU KONICZYNY, czyli jak tłumaczy się u nas tytuły

Łukasz Budnik

1 marca 2017

REKLAMA

Voltaire rzekł niegdyś, że tłumaczenie jest jak kobieta – albo piękne, albo wierne. Nie miejsce i czas na zastanawianie się, dlaczego francuski pisarz tak zero-jedynkowo kategoryzował płeć piękną, skupmy się zatem na dwojakiej naturze samego przekładu przez niego zaproponowanej. Jaka jest rola osoby odpowiedzialnej za tłumaczenie tekstu i jaką ścieżkę ma obrać? Wierność słowu, czy wierność stylowi? Może po trochu z każdego? Pytania, na które każdy tłumacz powinien sobie odpowiedzieć choćby po to, by swoją pracą oddać sprawiedliwość i odbiorcy, i twórcy. O ile w przypadku dłuższych form literackich wyzwaniem może być każde kolejne zdanie, o tyle inaczej sprawa ma się, gdy przychodzi do tytułów filmowych.

Tytuły bowiem nie wymagają, aby zachowano styl czy lekkość pióra autora tekstu. Nie zmuszają do radzenia sobie z całą serią nazw własnych. Wytyczna jest teoretycznie prosta: utrzymać sens oryginału, zachować związek z fabułą i jednocześnie nadać tytułowi dobre brzmienie. Jakże inaczej wygląda to w praktyce, gdzie „tłumaczenie” zamienia się w „sprzedawanie tytułem”.

Przyjrzyjmy się polskiemu nazewnictwu – niechlubnym klasykom, rażącym przykładom, jak i ogólnym metodom przekładu, jakimi posługują się dystrybutorzy na rodzimym rynku.

Nadając nowe tytuły

Po pierwsze – panuje duża tendencja na nie tyle niedosłowny przekład, co po prostu zatytułowanie filmu od nowa. Kultowym przykładem jest tu oczywiście Dirty Dancing, które pierwotnie funkcjonowało jako Wirujący seks. Dziś polski tytuł nie jest z reguły stosowany – chociażby w programach telewizyjnych używa się oryginalnej nazwy – ale bez wątpienia po wsze czasy będzie się przewijać przez podobne listy. Tak samo zresztą jak Skazany na śmierć, czyli Prison Break, choć ten przynajmniej faktycznie bazuje na wątku z serialu i nie każe niczemu wirować. Poza tym, są bardziej skrajne przypadki.

Mówiąc konkretnie, zdaje się, że dystrybutorzy często nie wierzą w inteligencję polskiego widza. Skąd ta teza? Ano z tego, że niejednokrotnie mordują oryginale tytuły tylko po to, aby przedstawić nową, bardziej łopatologiczną wersję. Kilka losowych, acz rażących przykładów na dowiedzenie tezy:

Finding Neverland
, ładny i poetycki tytuł biograficznego filmu o twórcy Piotrusia Pana funkcjonuje u nas jako Marzyciel (dobrze, że nie Dyzio). Tak, Barry z całą pewnością marzył na jawie, szkoda jedynie, że oryginalna nazwa – w kontekście filmu dwuznaczna, lecz jasno mówiąca, z czym i z kim związana – na naszym rynku mogłaby nazywać film o kimkolwiek, kto marzy. Czyli chyba po prostu kimkolwiek.

Duplex, często wyświetlana w telewizji komedia Danny’ego DeVito, opowiada o zmaganiach pewnej młodej pary z irytującą starszą sąsiadką, z którą mieszkają w tytułowym dupleksie, rodzaju bliźniaczego domu. Postanawiają pozbyć się uciążliwej lokatorki – polscy dystrybutorzy mocno wzięli sobie do serca zamiary bohaterów i przekonwertowali je na tytuł, zatem Starsza pani musi zniknąć. Ach, gdyby Władca Pierścieni nazywał się Pierścień musi zostać zniszczony w Mordorze!

Forgetting Sarah Marshall, całkiem udana komedia zabarwiona romansem (albo odwrotnie), w której tytułowa Sarah to była dziewczyna głównego bohatera. „Była” na tyle świeżo, że fabuła opiera się wokół jego zmagań ze smutkiem po utracie ukochanej. Jest mu smutno. Pije, próbuje zapomnieć. Płacze. Wokół tego ostatniego polscy dystrybutorzy zbudowali funkcjonujący u nas tytuł, wszak w filmie udowodniono, że Chłopaki też płaczą. T. Love kłamało.

Kolejny przykład, a właściwie dwa naraz: No Strings Attached i Friends With Benefits. Oba obsadzone przez Pięknych Ludzi – Kutcher i Portman, Timberlake i Kunis – i traktujące o podobnym temacie, jak same tytuły wskazują (ach, ta oryginalność w Hollywood). Związki bez zobowiązań, opierające się głównie na seksie. Seks jest tutaj zresztą kluczowym słowem, wabikiem dla widza, który prawdopodobnie nie zna układu przedstawionego w filmach, a do kina pójdzie po to, by pooglądać fizyczną miłość państwa Pięknych. Sex story i To tylko seks. Czy jest jakaś szansa, by skojarzyć te tytuły z oryginalnymi? Prawdopodobnie nie. Czy nadawanie angielskiemu tytułowi nowej nazwy angielskiej to absurd? Prawdopodobnie tak. Chociaż może być gorzej, bowiem istnieje też opcja na zmiksowanie dwóch języków w jednym tytule.

Mianowicie Cloverfield. Lubię ten film, to interesujące podejście do gatunku found footage, dynamiczne, dobrze wyglądające, wciągające. Tytuł to kryptonim sprawy inwazji wielkiego potwora na Nowy Jork. Rzec można – nazwa własna, dosłownie: pole koniczyny. Strach pomyśleć, jakie były wszystkie pomysły na polską nazwę tak chwytliwą i ładnie brzmiącą jak oryginalna, skoro najlepszym z nich okazało się Projekt: Monster. Widocznie „Projekt: Koniczyna” brzmiało jednak zbyt jak nazwa nowego programu ogrodniczego w paśmie lifestyle.

Million Dollar Baby. Pewnie większość osób kojarzy, że w Polsce film Eastwooda funkcjonuje jako Za wszelką cenę. Nie wnikając w zasadność tłumaczenia, czyni go to jednym z dziesięciu (!) filmów istniejących na polskim rynku pod tym tytułem. Co więcej, tytuły pozostałych dziewięciu też nie kojarzą się jednoznacznie z polskim zwrotem – To Die For, Turn It Up, Make It or Break It to tylko niektóre z nich. Tak jakby starano się go wepchnąć, cóż, za wszelką cenę.

In Bruges. To ostatni wyróżniony w tej części przykład, bo w innym wypadku poświęcę jej cały tekst. Mały ewenement – teoretycznie łatwy do przełożenia tytuł (W Brugii nie brzmi przecież źle, a o filmie mówi dokładnie tak mało, jak oryginał) został u nas zarżnięty, bo dystrybutor postanowił przetłumaczyć tagline z plakatu. „Shoot first, sightsee later”. Tak powstało Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj. Śmiać się? Płakać (chłopaki też)? A może zabawić się w grę pt.  „Gdyby każdy film miał tytuł będący taglinem”? Ot, choćby Park Jurajski nazywałby się według tej reguły „Przygoda tworzona od 65 milionów lat”. Chwytliwe!

Te kilka przykładów to tylko malutka kropla w morzu zalewającym polską dystrybucję. Gorzej, że choć już teraz można mnożyć takie kwiatki (zachęcam do wymieniania ulubionych, nie udało mi się nie ominąć wielu słynnych, bo jest ich za dużo), to tendencja do rzucania nowym nazewnictwem wcale się nie zmniejsza…

Łukasz Budnik

Łukasz Budnik

Elblążanin. Docenia zarówno kino nieme, jak i współczesne blockbustery oparte na komiksach. Kocha trylogię "Before" Richarda Linklatera. Syci się nostalgią, lubi fotografować. Prywatnie mąż i ojciec, który z niemałą przyjemnością wprowadza swojego syna w świat popkultury.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA