WIELKIE KŁAMSTEWKA. Sezon drugi wciąż trzyma poziom
Kolejnym mocnym punktem Wielkich kłamstewek jest oczywiście muzyka. Pomijając świetne Cold Little Heart Michaela Kiwanuki z czołówki, ten sezon po raz kolejny zachwyca klimatycznym soundtrackiem z utworami Sufjana Stevensa, Diany Ross, Donny Summer, Ala Greena, The Portishead czy Sinéad O’Connor. I o ile do tego momentu wszystko prezentuje się naprawdę nieźle, o tyle jest jedna rzecz, która, w przeciwieństwie do muzyki, zupełnie tutaj nie gra.
Podobne wpisy
Największym zgrzytem w drugim sezonie Wielkich kłamstewek jest to, co w pierwszym było jego ogromnym atutem – warstwa wizualna i ciekawy montaż, znaki rozpoznawcze reżysera Jean-Marca Vallée. Stosowany przez niego szybki montaż składający się z krótkich ujęć można kochać albo można go nienawidzić, nie da się jednak ukryć, że było to ciekawe rozwiązanie techniczne, które wprowadzało nas w stany emocjonalne bohaterów. W drugim sezonie, będącym reżyserskim dziełem Andrei Arnold, wyrazistej autorki filmów Fish Tank (2009) i American Honey (2016), wielokrotnie miałam wrażenie, jakby do studia montażowego wpuszczono roztrzepane, szalejące z nożyczkami dzieciaki (innymi słowy – dano im nieograniczony dostęp do nakręconego materiału). Niektóre sceny urywają się w sposób zupełnie niespodziewany i przeczący logice tego, co się dzieje na ekranie. Szybki montaż Kanadyjczyka został zastąpiony chaotycznym zlepkiem ujęć. Okazuje się, że powodem tej fuszerki był konflikt Andrei Arnold z producentami serialu. Reżyserce pozwolono nakręcić drugi sezon, odebrano jej jednak jakąkolwiek autorską kontrolę na etapie postprodukcji. Nakręcony przez Arnold materiał przekazano Jean-Marcowi Vallée, aby ten ujednolicił styl drugiego sezonu ze stylem pierwszego. Montażystów tego sezonu Wielkich kłamstewek było aż… jedenastu. Sytuacja jest o tyle niefajna, że Arnold nie miała pojęcia o planach Davida E. Kelleya, twórcy i producenta serialu, a cała sytuacja mocno nią wstrząsnęła. Reżyserki na całym świecie deklarują swoje wsparcie dla Arnold, odbierając poczynania Kelleya i Vallée jako próbę umniejszania wartości kobiet w przemyśle filmowym. W mediach społecznościowych szaleje za to hasztag #releasethearnoldcut postulujący wypuszczenie drugiego sezonu Wielkich kłamstewek w oryginalnej wersji Andrei Arnold. Do chaotycznej i niespójnej strony wizualnej dochodzą także niedociągnięcia fabularne. Po ostatnim odcinku ciężko mi się pozbyć wrażenia, że twórcy serialu poszli na łatwiznę, oferując swoim bohaterkom proste rozwiązania.
Chociaż najnowsze doniesienia medialne głoszą, że trzeciego sezonu nie będzie, trudno w to uwierzyć. Zakończenie drugiego sezonu (podobnie jak i pierwszego) wydaje się dość zgrabnie zamknięte, jednocześnie oczywiste jest, że nic nie stoi na przeszkodzie, aby „piątka z Monterey” jeszcze do nas powróciła. O dziwo, ten sezon przekonał mnie do siebie i chyba jestem gotowa na obejrzenie części trzeciej. Chociażby po to, żeby jeszcze raz ujrzeć na ekranie fantastyczną Laurę Dern w roli szalejącej na ekranie, zabijającej wzrokiem Renaty Klein. To właśnie świetne kreacje aktorskie i dobrze napisane postaci utrzymują Wielkie kłamstewka na powierzchni serialowych przestworzy oceanu. Miejmy tylko nadzieję, że do czasu produkcji nowego sezonu polityka producentów i wybory reżysersko-montażowe staną się znacznie bardziej przemyślane.