WIECZNIE MŁODY. Przed CZASEM nie da się UCIEC
Z czasów VHS pamiętam jeszcze taki hit w reżyserii Steve’a Minera jak Czarnoksiężnik z Julianem Sandsem. Jakaż to była przyjemność tak nieść przez osiedlę kasetę wideo z tym filmem, a potem zasiąść z czekoladą na fotelu i czekać, aż na ekranie telewizora pojawi się logotyp VIM-u. Wiecznie młody również zalicza się do tych tzw. sentymentalnych tytułów, do których można wracać zawsze, niezależnie od nastroju, pory roku i co najważniejsze wieku, w jakim się aktualnie jest. A Mel Gibson zachwycał jeszcze wtedy aktorską lekkością i romantyzmem w odgrywaniu człowieka, który z pomocą czasu chciałby uciec od dręczącej go teraźniejszości. Steve Miner nakręcił idealny przykład kina familijnego w tym najpozytywniejszym znaczeniu tego gatunku.
Filmy familijne zwykło się traktować nieco po macoszemu, gdyż podobno są infantylne i nadają się wyłącznie dla dzieci. Nie rozumiem, czemu tak jest, przecież słowo familia odnosi się nie tylko do dzieci, lecz także do ich rodziców. Chyba że służą oni tylko do towarzystwa, a podczas oglądania tak naprawdę robią coś innego. Taka jednak forma rodzicielskiego współoglądania mija się z celem, bo dziecko podczas oglądania z pewnością będzie zadawać pytania, a wypadałoby, żeby rodzic umiał na nie odpowiedzieć i przy okazji czegoś swoją latorośl nauczyć. Dlatego też Wiecznie młody może spozycjonował się w granicach nieco wyższego progu wiekowego niż 13 lat. Istnieje więc szansa, że rodzice także się nim zainteresują, a przy okazji nauczą swoje dzieci czegoś o emocjach, czasie, odchodzeniu, starości i nieugiętym dążeniu do celu.
Mel Gibson w roli kapitana oblatywacza Daniela McCormicka wypadł zadziwiająco sympatycznie nie tylko dla dorosłych widzów, ale także dla dzieci. Widać, że miał z nimi świetny kontakt. Być może wynikało to z tego, że już w tamtych czasach zdradzał osobowość dwubiegunową, a przebywanie na biegunie manii sprawia niekiedy wrażenie niesamowitej otwartości i przychylności w stosunku do ludzi w każdym wieku. Poza tym aktor ograniczył swoją pantomimiczną hiperekspresyjność, mimo że miał do zagrania sceny wymagające niekiedy dość otwartego wyrażania dramatycznych uczuć. Na dodatek wybrano mu niezłych partnerów – Jamie Lee Curtis (Claire Cooper) oraz Elijah Wood (Nat Cooper), którzy poprowadzili go przez nowe, jakże krótkie życie w latach 90., aż do nieoczekiwanie znalezionej, nieco już wiekowej, ale wciąż silnej miłości.
Wiecznie młody jest historią spokojną, przedstawioną bez fajerwerków, a co najważniejsze bez udziału czarnych charakterów w głównej linii narracyjnej. Okazuje się, że wcale nie trzeba zestawiać tzw. pozytywnego świata z tym złym, żeby film stał się ciekawszy. Wystarczy dobrze skonstruowany bohater, który w nieustępliwy sposób podąża swoją drogą. Wielka zasługa w tym młodego J.J. Abramsa. Być może powiecie, że przecież za antagonistów można uznać np. doktora Camerona czy podpułkownika Wilcoxa. Można, lecz tylko przez chwilę, gdy zawiązuje się akcja i niedługo potem następuje finał. Żaden z nich nie chciał zrobić krzywdy McCormickowi. Chcieli go jedynie zbadać. Gdyby jeszcze Abrams pokusił się o nieco więcej fantastyki naukowej, Wiecznie młody byłby idealną produkcją również dla tych, którzy dopiero zaczynają przygodę z science fiction. A tak zrobił się z filmu Steve’a Minera bardziej obyczaj z elementami komediowymi niż sensacja z elementami sci-fi. Kto wie, czy gdyby producentów stać było na Johna McTiernana, Wiecznie młody radykalnie nie zmieniłby gatunku. Ale czy nadal pozostałby tak ciepłą historią z pozytywnym przesłaniem? Za zdjęcia odpowiadał Russell Boyd, laureat Oscara za Pana i władcę: Na krańcu świata. McTiernan z pewnością rozszerzyłby ujęcia lotnicze. Ewidentnie brakowało na nie środków finansowych u Minera, a przecież Boyd nawet z tego, co miał do dyspozycji, potrafił świetnie zaprezentować loty bombowcem B25 Mitchell.
Mało jest dzisiaj takich filmów, które nie idąc w banał, starają się podtrzymać widza na duchu za pomocą historii, w której właściwie nie jest obecna przemoc. Współczesne kino tak nią epatuje, że trudno nam się już bez niej na ekranie obyć. Mam wrażenie, że większość widzów i krytyków nie jest w stanie uznać za dobrą i poruszającą produkcję, która nie prezentowałaby w taki czy inny sposób przemocy. To porażka naszej kultury, nie tylko w zakresie kina, ale i innych rodzajów sztuki, np. fotografii. Tak bardzo boimy się w kinie nagości, a z krwią i cierpieniem innych problemu nie mamy. Szerzej o przyczynach takiego stanu rzeczy pisałem w podsumowaniu miniserialu Dzień trzeci. Co do Wiecznie młodego zaś, mimo że nie ma w nim jako takiego seksu ani nagości, nie ma również przemocy, a mimo to sentyment do tego obrazu pozostaje na równi z ociekającym brudem i posoką Mad Maxem. Sądzę, że to wyłącznie kwestia nauczenia się odmiennego patrzenia na drabinę wartości, wedle których oceniamy sztukę, bo chyba w realnym życiu nie chcielibyśmy tak spoglądać na dziejące się wokół nas fakty. Zresztą zakrawałoby to na poważne zaburzenie osobowości kwalifikujące się do leczenia psychiatrycznego. A mimo to gdy włączymy wiadomości (nawet te z TVP), widzimy, że najlepiej sprzedaje się informacja zawierająca jakąś dawkę strachu.
Bohater Wiecznie młodego również się bał, tylko nie tego, że ktoś wpakuje mu kulkę w łeb za najbliższym rogiem, ale utraty miłości i zakończenia życia w samotności. Bo czasu, jaki nam jest biologicznie dany, nie można przeżyć w izolacji. A gdy się go sztucznie przedłuży, jak to stało się z zahibernowanym McCormickiem, tym intensywniej będzie się łaknąć spędzić z kimś bliskim ostatnie chwile. Ot, chyba cały najważniejszy przekaz filmu – traktujmy wzajemnie swoje marzenia z szacunkiem i pomagajmy innym dążyć do ich realizacji.