Wersje reżyserskie, które są LEPSZE od oryginalnych
Montaż jest niezwykle istotnym, a czasem chyba niedocenianym elementem produkcji filmowej. Za jego pomocą odbywa się lwia część kreacji filmowej, a trafiająca ostatecznie na ekrany narracja jest wynikiem decyzji podjętych przy montażowym stole. Nic dziwnego, że często powstaje więcej niż jedna wersja montażowa filmu. Twórcy i producenci lubią w rozmaitych alternatywnych wariantach, czy to rozszerzać, czy to przycinać, a czasem w ogóle przebudowywać opowieść. Częstym kazusem jest sytuacja, w której wizja reżysera różni się od tej zaaprobowanej przez producentów, w efekcie czego wersji pokazywanej jako podstawowa towarzyszy też alternatywna – reżyserska. W tym zestawieniu przyglądam się przypadkom, w których właśnie takie warianty przygotowane przez reżyserów (czy też zgodnie z ich zamysłem) są lepsze od tych znanych jako oryginalne.
„Łowca androidów”, reż. Ridley Scott
Na początek klasyczny przypadek, czyli Łowca androidów Ridleya Scotta. W momencie premiery niedoceniony film science fiction zyskał kultowy status w późniejszych latach; w znacznej mierze dzięki kolejnym wersjom montażowym – wypuszczonej w 1992 roku wersji reżyserskiej i ostatecznej, opublikowanej w roku 2007. Kolejne warianty zbliżały stopniowo film do właściwej wizji Scotta, pod względem oprawy wizualnej, wyszlifowanej do perfekcji w wersji ostatecznej, ale przede wszystkim fabularnie, wraz z wprowadzoną w wersji z 1992 i rozwiniętą w 2007 ambiwalencją tożsamości postaci Ricka Deckarda. Z całą pewnością rekomendować należy więc seanse ostatecznej wersji, zapewniającej najpełniejsze doświadczenie arcydzieła dystopijnego science fiction.
Podobne:
„Władca Pierścieni”, reż. Peter Jackson
Trylogia Petera Jacksona to pod wieloma względami dzieło wiekopomne – ekranizacja klasycznej powieści autorstwa J.R.R. Tolkiena do dziś zachwyca rozmachem i dbałością o szczegóły, dystansując większość nie tylko wcześniejszych, ale i późniejszych widowisk fantasy (w tym i trylogię Hobbita nakręconą przez Jacksona dekadę później). W podstawowych, pokazywanych w kinach wersjach Drużyna Pierścienia, Dwie wieże i Powrót króla to seanse pokaźnych rozmiarów – metraż każdej z części oscyluje wokół 3 godzin. Jednak tak naprawdę pełnię wizji Jacksona można docenić dopiero w wersjach rozszerzonych, w których każdy z filmów zyskuje kolejne kilkadziesiąt minut, a cała trylogia rozrasta się do monstrualnych 12 godzin. Jest to jednak inwestycja czasu godna rekomendacji, bo wersje reżyserskie mają szereg scen dodających potrzebnego kontekstu do wielu sekwencji (zwłaszcza że w kinowej wersji Powrotu króla zdarzają się dość niechlujne cięcia, bez usuniętych scen wprowadzające chaos przyczynowo-skutkowych) i zapewniające pełnię doświadczenia epickiego rozmachu filmów.
„Dawno temu w Ameryce”, reż. Sergio Leone
Jeden z najbardziej legendarnych filmów, które są zupełnie czym innym w wersji oryginalnej i reżyserskiej. Ta pierwsza, pokazana premierowo w 1984 roku ma 139 minut i chronologiczną organizację historii. Druga – zgodna z oryginalnym zamysłem Sergio Leone zmodyfikowanym po pokazach testowych przez wytwórnię The Ladd Company – została zrekonstruowana w 2011 roku i liczy sobie 251 minut (skrócone do 229 w wydaniu na nośniki domowe), w których historia opowiedziana jest przy wykorzystaniu niechronologicznego montażu narracji. To ta wersja jest tą właściwą, o wiele pełniej prezentującą dramatyczną sagę przyjaciół-gangsterów, w przeciwieństwie do krótszego montażu proponując angażującą i spójną historię. Pierwszy wariant należy traktować jako wypadek przy pracy, nieoddający sprawiedliwości pracy ekipy na planie Dawno temu w Ameryce.
„Dotyk zła”, reż. Orson Welles
Orson Welles zaliczył jeden z najlepszych – jeśli nie najlepszy – start reżyserskiej kariery w Hollywood, gdy w swoim ledwie drugim filmie Obywatelu Kanie ustanowił ponadczasowego klasyka, przez dekady uznawanego za potencjalnie najwybitniejszy film w historii. Później jego kariera toczyła się już mniej pomyślnie, co nie znaczy, że Amerykanin nie stworzył kolejnych wiekopomnych dzieł. Jednym z najlepszych dokonań reżyserskich Wellesa po Obywatelu Kanie jest jego ostatni ukończony film kinowy Dotyk zła z 1958 roku. W momencie premiery do widzów trafiła wersja przemontowana pod dyktando producentów z wytwórni Universal, pozycjonowana jako kino klasy B. Jednak w latach 90. montażysta Walter Murch przygotował nową, 111-minutową, wersję kryminału noir, wykorzystując archiwalne taśmy i notatki pozostawione przez samego Wellesa. Dzięki temu Dotyk zła odzyskał oryginalny autorski sznyt, odkrywając wcześniej trudno dostrzegalne walory społecznej panoramy pogranicza amerykańsko-meksykańskiego. Dziś oglądany w „reżyserskiej” wersji film, zachwycający otwierającym mastershotem i mnogością postaci, warstw oraz przeplatających się wątków, uznawany jest za odzyskanego klasyka, który powinien obowiązkowo znaleźć się na liście obejrzanych pozycji każdego szanującego się kinomana.
„Brazil”, reż. Terry Gilliam
Choć zaczynał jako animator grupy Monty Pythona, w latach 80. Terry Gilliam zapracował na samodzielny status arcyciekawego autora filmowego. Brazil z Jonathanem Pryce’em i Robertem De Niro na pokładzie to być może jego najwybitniejszy film. Inspirowany antyutopiami Orwella i Huxleya film jest gęstym dramatem społeczno-psychologicznym z solidną dawką surrealizmu i groteskowego humoru. Gilliam zaplanował dla opowieści nieszczęśliwe zakończenie, nadające filmowi mrocznego wydźwięku, jednak amerykańscy dystrybutorzy chcieli złagodzić przekaz, kończąc Brazil na pozytywnej nucie. Zapoczątkowało to długą batalię między reżyserem a studiem, przez którą opóźniona została kinowa premiera filmu. Ostatecznie zakończyła się ona triumfem Gilliama, który postawił na swoim i na ekrany trafiła właściwa, 132-minutowa i pesymistyczna, wersja reżyserska. Może nie jest to typowy przypadek na tej liście – w końcu „właściwy” wariant ostatecznie trafił do widowni jako oryginalny, jednak wspominam o przykładzie Brazil, bo batalia Gilliama jest klasycznym przypadkiem sporu o istotne aspekty produkcji filmowej, zakończonego sukcesem dla wszystkich stron (Brazil spotkało się z pozytywnym przyjęciem i zgarnęło szereg nominacji oraz nagród).
„Królestwo niebieskie”, reż. Ridley Scott
Drugi raz w tym zestawieniu pojawia się Ridley Scott. Tym razem za sprawą Królestwa niebieskiego, historycznego widowiska osadzonego w czasach wypraw krzyżowych. Film spotkał się z chłodnym przyjęciem widowni oraz krytyki, sygnalizując powolny spadek formy legendarnego reżysera. Jednak ta recepcja była nie do końca słuszna – wypuszczona na nośnikach DVD rok po oryginalnej premierze wersja filmu, rozszerzona o 45 minut, pokazuje dużo spójniejszą narracyjnie, głębszą dzięki rozbudowaniu wątków pobocznych i o wiele bardziej spełnioną artystycznie wizję średniowiecznego świata. W tym wariancie Królestwo niebieskie okazuje się jednym z najciekawszych współczesnych widowisk historycznych, w którym świetnej oprawie audiowizualnej towarzyszy przemyślana dramaturgicznie narracja i immersyjna kreacja świata przedstawionego. Jeśli ktoś widział film Scotta w wersji podstawowej i po seansie odczuł zawód, remedium powinna być wersja reżyserska.
„Pat Garrett i Billy Kid”, reż. Sam Peckinpah
Sam Peckinpah nie był najłatwiejszą osobą we współpracy i przez to nie miał najłatwiejszego życia w Fabryce Snów. Chyba najbardziej znamiennym tego przykładem są losy westernowego klasyka Pata Garreta i Billy’ego Kida z Jamesem Coburnem i Krisem Kristoffersonem w rolach tytułowych. Oryginalnie film spotkał się z kiepskim przyjęciem, a sam reżyser nie był zadowolony z efektu, narzekając chociażby na wymuszone przez producentów zaangażowanie Boba Dylana jako aktora, równocześnie akompaniującego muzycznie. M.in. dlatego w wypuszczonej ponad dekadę później, w 1988 roku, wersji reżyserskiej nie znajdzie się słynne Knockin’ On Heaven’s Door laureata literackiej nagrody Nobla. Jednak nawet z tym pominięciem, wersja zgodna z zamysłem Peckinpaha jest zdecydowanie lepsza od oryginalnej, dzięki wybrzmiewającym pełniej wątkom rozczarowania mieszającego się z nostalgią i brutalnego końca romantycznych legend, dostrajających film do autorskiej poetyki reżysera i jego wcześniejszych filmów.
„Gwiezdne wojny: Część V – Imperium kontratakuje”, reż. Irvin Kershner
W fandomie Gwiezdnych wojen mało jest tak łączących niemal wszystkich fanów kwestii jak to, że najlepszym filmem z serii jest Imperium kontratakuje. Świetnie rozwijający wątki nieco naiwnej Nowej nadziei w kierunku dojrzalszej opowieści, nadający sadze mroczniejszy i bardziej dramatyczny sznyt film z 1980 roku jest jednym z najlepszych blockbusterów Nowego Hollywood i klasykiem podgatunku space opera. Co ciekawe, jako bodaj jedyny, film zyskał na poprawkach przygotowywanych przez Georga Lucasa (wprawdzie niebędącego reżyserem tej części, ale odpowiadającego za kształt artystyczny epizodów I-VI) w latach 90. i 00. Chodzi przede wszystkim o przerobioną scenę walki Luke’a z wampą w jaskini, dużo bardziej logiczną i trzymającą w napięciu (również dzięki całkiem nowemu projektowi bestii) niż w oryginale oraz ulepszenie designu Miasta Chmur. Te zmiany dodały Imperium kontratakuje korzystnych niuansów i dodatkowo podkreśliły jakość produkcyjną filmu, ugruntowując jego pozycję lidera w ramach sagi (której inne części były równocześnie psute przez Lucasa przeróbkami w rodzaju edycji strzelaniny Hana Solo w barze, piosenką Jedi Rocks czy wmontowaniem do finału Haydena Christensena).
„Metropolis”, reż. Fritz Lang
Klasyk Fritza Langa to dzieło ze wszech miar kultowe i przełomowe dla kinematografii. Ze względu na burzliwe czasy i miejsce, w jakich powstało Metropolis, a także brak rozwiniętego systemu archiwizacji w tamtych czasach, było to także film na wiele lat „stracony”, jako że z oryginalnej, dwugodzinnej kopii pokazywanej premierowo w 1927 roku pozostały jedynie fragmenty, złożone po wojnie w krótsze wersje, z którymi zaznajamiały się kolejne pokolenia kinomanów. Na szczęście jednak u progu XXI wieku w argentyńskich archiwach odkryto zaginione taśmy, dzięki którym udało się zrekonstruować dłuższą, bliższą oryginalnej wersję filmu. W tej inkarnacji Metropolis odzyskało wiele dawnego blasku zapewnianego przez wcześniej nieobecne postacie poboczne, rozszerzenia głównych wątków i ujęcia pokazujące pełniej wizualny rozmach Langa. Choć nie do końca mowa tu o wersji reżyserskiej, to podobnie jak w przypadku Dotyku zła możemy zakładać z dużym prawdopodobieństwem, że mamy tu do czynienia z wariantem bliższym oryginalnemu zamysłowi twórcy i zdecydowanie ciekawszym dla odbiorców.
„Czas Apokalipsy”, reż. Francis Ford Coppola
O ile większość filmów omawianych w tym tekście w momencie premiery miała pewne wady, naprawione przez późniejsze edycje, to może się zdarzyć i tak, że reżyserskie przeróbki poprawią też coś, co już w oryginale jest arcydziełem. Tak jest w przypadku Czasu Apokalipsy Francisa Forda Coppoli, w którego pierwotnym montażu trudno znaleźć wady. Jednak przygotowana w 2001 roku wersja Redux, rozbudowująca wietnamską parafrazę Jądra ciemności o dodatkowe 50 minut zdołała jeszcze przebić klasyka. Dodane sceny obejmują przede wszystkim kilka nieobecnych w oryginale z 1979 roku sekwencji z podróży rzeką, dodających jej nieco surrealistycznego posmaku, a także bardzo istotną z punktu widzenia krytyki postkolonialnej sekwencję na francuskiej plantacji. W tej wersji Czas Apokalipsy jest jeszcze pełniejszy i jeszcze bardziej fascynujący, niż był w i tak wybitnej wersji kinowej.