Moja własna droga do Mordoru, czyli jak spędziłem w kinie PÓŁ DOBY, oglądając WŁADCĘ PIERŚCIENI
Każdy z nas zna takie filmy, które oglądał już wiele razy, ale kiedy tylko nadarzy się okazja do kolejnej powtórki, to skrzętnie i z chęcią z niej korzysta. Dla wielu, w tym też i dla mnie, do takich filmów zaliczają się te wchodzące w skład trylogii Władca Pierścieni. Kiedy więc dowiedziałem się, że w moim rodzinnym mieście odbywa się całonocny maraton wszystkich trzech części, i to w wersjach reżyserskich, nie zastanawiałem się długo. Szybko zarezerwowałem bilety dla mnie i dla mojego przyjaciela (bo samemu nie sposób przedostać się do Mordoru), po czym zacząłem wyczekiwać 28 czerwca.
Data maratonu zbiegła się idealnie z końcem sesji (kilka dni wcześniej pisałem ostatni egzamin), miałem więc już wszystko z głowy i mogłem skupić się jedynie na dwunastogodzinnej podróży po Śródziemiu. Pierwsze, małe zaskoczenie – pełna sala. Nie potrafiłem wyśledzić wzrokiem nawet jednego wolnego miejsca. Być fanem Władcy Pierścieni to jedno, ale porwać się na wyzwanie, jakim jest obejrzenie wszystkich trzech części z rzędu w najdłuższych możliwych wersjach – to zupełnie inna sprawa. Okazało się jednak, że takich śmiałków jest w Poznaniu i okolicach całkiem sporo (no chyba że ktoś przyjechał na maraton specjalnie z innej części Polski – takie osoby podziwiam jeszcze bardziej).
So it begins. Do pierwszej części podchodziłem dość sceptycznie. Pamiętałem, że Drużyna Pierścienia podobała mi się zawsze trochę mniej niż Dwie wieże i Powrót króla. Nie oczekiwałem więc, jak małe hobbity od wizytującego Shire Gandalfa, fajerwerków. I już tutaj spotkała mnie fantastyczna niespodzianka. Nie wiem, czy sprawiły to sceny dodatkowe, które w ogóle nie wybijały mnie z rytmu opowieści, a wręcz przeciwnie, pogłębiały wrażenie immersji i pozwalały poznać niesamowity świat stworzony przez Tolkiena jeszcze lepiej, czy też fakt, że był to początek maratonu i nie odczuwałem jeszcze w ogóle zmęczenia, ale to właśnie Drużyna Pierścienia podobała mi się ze wszystkich trzech części najbardziej i tym samym całkowicie zrehabilitowała się w moich oczach. Nagle przestało mi przeszkadzać to, że w pierwszym epizodzie nie ma żadnego gigantycznego starcia, jak obrona Helmowego Jaru czy oblężenie Minas Tirith. Zrozumiałem, że Drużyna Pierścienia nie potrzebuje jednej, wielkiej, epickiej bitwy, ponieważ jest po brzegi wypełniona potyczkami mniejszego kalibru (takimi jak przeprawa przez Morię, ucieczka Arweny przed Nazgulami, walka z oddziałem Uruk-hai i śmierć Boromira), które ten brak rekompensują z nawiązką.
Piętnaście minut przerwy i przyszła pora na część drugą, czyli, rzecz jasna, Dwie wieże. Zmęczenie nie dawało się jeszcze we znaki, na salę powróciłem zrelaksowany i gotowy do śledzenia dalszej podróży rozdzielonej już drużyny. Co do zaoferowania miała druga część Władcy Pierścieni? Przede wszystkim obronę Helmowego Jaru, czyli moją ulubioną sekwencję z całej trylogii. Każdemu z was życzę (jeżeli oczywiście jesteście fanami Władcy Pierścieni, ale zakładam, że jesteście – jakoś przecież musieliście tu trafić), aby miał kiedyś możliwość zobaczenia jej w kinie – absolutnie fantastyczna sprawa. Oprócz oblężenia Helmowego Jaru w Dwóch wieżach znalazła się również chyba moja ulubiona scena dodatkowa, której ze świecą szukać w wersji innej niż reżyserska. Chodzi mi w tym miejscu oczywiście o fragment, w którym Merry i Pippin natrafiają w zdewastowanym przez zastępy entów Isengardzie na składowisko fajkowego ziela. Przez moment zastanawiają się nad tym, czy podzielić się znaleziskiem z przyjacielskim Drzewcem. Koniec końców Merry stwierdza, że lepiej mu o tym nie mówić, gdyż „mógłby to być któryś z jego dalekich krewnych”. Niesamowicie zabawna scena, która jednak do fabuły wnosi niewiele, żeby nie powiedzieć nic (ugruntowuje jedynie status hobbitów jako wielkich amatorów fajkowego ziela) – zrozumiała więc wydaje się decyzja Jacksona o wycięciu jej z kinowej wersji Dwóch wież.
Trzecia część zaczynała się chwilę przed szóstą rano. Podczas oglądania Drużyny Pierścienia i Dwóch wież nie zmrużyłem oka nawet na sekundę, skapitulowałem dopiero przy Powrocie króla, przesypiając około dziesięciu minut oblężenia Minas Tirith. Gorzej trzymał się mój towarzysz, który poprzedniego dnia wstał wcześnie rano ze względu na pracę. Trzeci seans okazał się dla niego barierą nie do pokonania, w związku z czym podróż do Mordoru musiałem kontynuować, w przeciwieństwie do wędrujących na ekranie Frodo i Sama, w pojedynkę. Nie przeszkadzało mi to jednak zbytnio – myślami byłem daleko w krainie Tolkiena i Jacksona, przy oblężonym Minas Tirith, w którym porządek zaczynał robić Rohan, wjeżdżając w zastępy orków jak w masło.
Maraton skończył się chwilę po dziesiątej rano. Na sali kinowej spędziłem więc około dwunastu godzin (odliczyć trzeba jedynie dwie piętnastominutowe przerwy, podczas których wychodziłem na zbawienne świeże powietrze). Czy warto było wystawiać swój organizm na tak ciężką próbę? Oczywiście, że tak, nawet pomimo tego, że praktycznie cały kolejny dzień spędziłem w łóżku. W kinie przeżyłem jednak niesamowitą przygodę, którą będę pamiętał do końca życia.