VERSUS. Szpan żywych trupów

Kiedy po ponad godzinie projekcji dowiadujemy się, że KSC2-303 i porwana dziewczyna znaleźli się w Lesie Zmartwychwstania nieprzypadkowo, a za wszystkim stoi szef gangu, który jest również tym samym szamanem z prologu filmu, napisany przez Kitamurę i Yūdaia Yamaguchiego scenariusz zaczyna coraz mniej przypominać Martwe zło, a coraz bardziej Nieśmiertelnego. W gruncie rzeczy dostajemy klasyczną opowieść o pojedynku dobra ze złem, walczącym ze sobą w kolejnych reinkarnacjach – po jasnej stronie debiutujący w kinie Tak Sakaguchi, którego Kitamura poznał podczas ulicznej bijatyki; po ciemnej charyzmatyczny Hideo Sakaki z postawionymi na sztorc włosami. Ich finałowy pojedynek jest rewelacyjnym popisem zarówno reżyserskiej sprawności Kitamury, jak i choreograficznej precyzji podpartej zaangażowaniem ze strony aktorów. Zdjęcia Takumiego Furuyi oraz muzyka Nobuhiko Morino wydobywają dynamizm tej sceny, nie zapominając, aby była ona (a zwłaszcza jej bohaterowie) tak efektowna, jak to tylko możliwe.
Podobne wpisy
Szkoda zatem, że ostatnie minuty nie tylko kompletnie odklejają się od reszty filmu, ale wywracają narrację do góry nogami, sugerując dużo bardziej skomplikowaną relację między dobrem i złem. Miała to być furtka do kontynuacji, która jednak do dziś nie powstała, choć ta ambiwalencja moralna pojawiła się u Kitamury jeszcze kilkakrotnie, choćby w jego amerykańskich produkcjach. W Nocnym pociągu z mięsem (2008), ekranizacji opowiadania Clive’a Barkera, pobudki seryjnego mordercy są bardziej złożone, niż można początkowo przypuszczać, a i pozytywny bohater, grany przez Bradleya Coopera fotograf, zmuszony jest w finale przyjąć perspektywę szaleńca. Natomiast Nie przeżyje nikt (2012), moja osobista guilty pleasure, skonstruowany jest wokół bardzo wczesnego twistu, który sprawia, że pozorna ofiara (Luke Evans) staje się jeszcze bardziej niebezpieczna i zwichrowana niż banda zwyrodniałych złodziei i morderców. Dylemat widza, czy ma trzymać kciuki za bohatera, który w potwornych czynach dopatruje się większego dobra (albo my dopatrujemy się za niego), wydaje się być podstawą kina Kitamury – nie bez powodu wybranego również na reżysera filmu o najsłynniejszym potworze w dziejach, Godzilli: Ostatniej wojny z 2004 roku – choć akurat w przypadku Versus finałowa scena sprawia wrażenie zwyczajnie zbytecznej.
To nie przeszkadza przez większość seansu bawić się znakomicie, bo i celem reżysera jest szalona jazda bez trzymanki, chęć nakręcenia takiego dzieła, który on sam miałby ochotę obejrzeć. Ponoć powodem jego powstania był brak w japońskich kinach filmów rozrywkowych (właśnie o kina chodzi, a nie produkcje z bezpośrednim przeznaczeniem na rynek wideo), a przynajmniej takich, które rozerwałyby Kitamurę. I być może właśnie dlatego, przez tę szczerość pasjonata oraz prawdziwy talent twórcy chcącego zaimponować widzowi, Versus nawet po blisko 20 latach od powstania jawi się jako dzieło poniekąd spełnione. Niedoskonałe – bo za długie, bo z nierównym tempem, bo fabularnie niezbyt oryginalne – ale w swej kanciastej formie bliskie celuloidowemu absolutowi. Zwłaszcza dla tych, którzy najbardziej w kinie nienawidzą nudy. Tej w Versus brak.