search
REKLAMA
Zestawienie

USUNIĘTE sceny tak GŁUPIE, że trudno uwierzyć w ich powstanie

Mikołaj Lewalski

3 sierpnia 2019

REKLAMA

Hobbit: Bitwa pięciu armii – Śmierć Alfrida


Niektórzy porównują trylogię Hobbita do prequeli Gwiezdnych wojen i nie można odmówić im racji w pewnych kwestiach. Nadmiar CGI, cukierkowatość i zatracenie magii oryginału – to niektóre z podobieństw. Kolejnym z nich jest fajtłapowata i mocno zbędna postać wprowadzona na potrzeby taniej komedii. Tam mieliśmy Jar Jara, tutaj jest Alfrid. Porównując obu bohaterów można jednak poczuć wyrzuty sumienia w stosunku do niezdarnego Gunganina, gdyż w porównaniu z Alfridem to wspaniała i przezabawna istota, nie zasługująca na słowo krytyki. Alfrid jest bowiem tak żałosnym tworem, że niemal w pojedynkę rozwala on cały film, w którym postanowiono uczynić z niego tzw. comic relief. Od dialogów, przez grę aktorską i tandetny slapstick, aż po charakteryzację – to personifikacja słowa “żenada”. Większość scen z jego udziałem wypada jednakowo źle, a wisienką na tym zjełczałym torcie jest jego śmierć, którą wyciętą z wersji kinowej, po czym wrzucono do edycji rozszerzonej. Panie, czego tam nie ma! Alfrid przebrany za kobietę (fani polskich kabaretów może docenią ten prześmieszny gag) i chowający się na katapulcie (wybitna kryjówka), troll wyglądający pięć razy gorzej niż w Drużynie pierścienia, laska Gandalfa, która psuje się jakby była sprzętem elektronicznym… Nawet nie chcę wiedzieć, co pomyśleli potomkowie Tolkiena, kiedy zobaczyli ten koszmar. Chcecie wiedzieć, jak to się kończy? Alfrid-idiota upuszcza monetę na mechanizm odpalający katapultę, a ta wystrzeliwuje go prosto do paszczy trolla, ratując przy tym bezbronnego bez swojej laski (wtf) Gandalfa. Wychodzi na to, że wielki czarodziej został ocalony przez wybryki skończonego jełopa, a całe Śródziemie byłoby w dupie gdyby nie Alfrid. Dramat.

https://www.youtube.com/watch?v=-fcJm1Slk2E

Pogromcy duchów – Duet bezdomnych

To był bardzo dziwny koncept. Bill Murray oraz Dan Aykroyd mieli bowiem się wcielić w dwóch pijanych bezdomnych, którzy spacerują parkiem i gadają o jakiś bzdurach. W zamierzeniu służyło to jako kontrast do ważnych wydarzeń reszty filmu, w praktyce wprowadzało zamieszanie. Dlaczego ta para wygląda dokładnie jak dwójka głównych bohaterów? Czy to ich alternatywne wersje? Czy to duchy? Po co oni w ogóle są częścią tej historii? Te sceny prowokowałyby niepotrzebne pytania podczas seansu, ale nawet nie w tym problem – wypadają one zwyczajnie nieśmiesznie. Pewne pocieszenie stanowi fakt, że był to swoisty eksperyment reżysera i znanych z talentu do improwizacji aktorów. Nikt nie podchodził poważnie do idei wprowadzenia tych postaci do filmu, a pomysł dość szybko został przekreślony.

Hancock – Superorgazm

Sam pomysł pokazania problematyczności seksu uprawianego przez zwykłego śmiertelnika i osobę obdarzoną supermocami nie jest taki zły. Tutaj wypada to jednak jak głupkowata nastoletnia fantazja, a efektem jest dziwaczna i dość niezręczna (bardziej dla widza niż bohaterów) scena. Kiedy nawiedzona fanka namawia Hancocka, by ten po dżentelmeńsku przeleciał ją w swojej przyczepie, zapijaczony superbohater próbuje wyjaśnić jej, że to nie takie proste. Kobieta nie słucha go i trudno jej się dziwić, facet nie jest zbyt przekonujący. Następnie słyszymy wybitnie fałszywe jęki rozkoszy i widzimy jak cała przyczepa lata na wszystkie strony, jakby w okolicy szalało przynajmniej 10,5 w skali Richtera (jakim cudem ta kobieta jeszcze jest w jednym kawałku?). W pewnym momencie Hancock ostrzega partnerkę o zbliżającym się finiszu, na co ta prawdopodobnie nie reaguje. Bohater w ostatniej chwili rzuca nią na drugi koniec przyczepy, a w suficie pojawiają się trzy duże dziury. Wszyscy dobrze wiemy, co je zrobiło, a zamiast poświęcać czas na niepasującą do reszty sceny próbę rozmowy między bohaterami, zadam pytanie, które musi nurtować i was: ile kobiet Hancock nieumyślnie zabił, zanim wyrobił sobie perfekcyjne wyczucie czasu i sygnałów wysyłanych przez jego ciało?

Terminator 2: Dzień sądu – Wizja przyszłości

Ta scena mogła położyć cały film. To zakończenie, w którym… Dzień sądu nie następuje a ludzie mają się świetnie. Obciachowa scenografia, potworna charakteryzacja Lindy Hamilton (większy potencjał na koszmary senne niż cała reszta filmu) i kiczowaty monolog – to wszystko traci jednak na znaczeniu w zestawieniu z fundamentalną prawdą – takie zakończenie nie ma najmniejszego sensu. W świecie bez wojny z maszynami Kyle Reese nigdy nie zostaje wysłany do przeszłości a John Connor nie ma prawa się urodzić. Z drugiej strony nawet oryginalną fabułę pierwszej części trudno obronić pod kątem logiki, chyba że pomyślimy o alternatywnych linia… NIE, STOP. Nie dam się wciągnąć w wir szaleństwa, jakim jest rozpracowywanie czasowych harców w serii Terminator. To zakończenie okropnie gryzie się z pesymistyczną tonacją reszty filmu; właściwy sposób, by go zakończyć to niepewność, nie cukierkowość. Koniec tematu.

REKLAMA