UCIECZKA. Science fiction z lat 80., czyli retro glina kontra blaszane szroty
Nie podejrzewałem Michaela Crichtona o taką nienawiść do robotów. Nie dość że odmówił im ludzkiego wyglądu, to jeszcze uczynił bezwolnymi narzędziami w rękach terrorystów. I nie byłoby w tym nic złego, gdyby kilka innych elementów układanki w tym sensacyjnym świecie Ucieczki ze sobą współgrało. Trudno jednak obawiać się robotów w kształcie odkurzacza lub wieży stereo (z wyjątkiem pająków) czy też dronów podobnych do wentylatorów umieszczanych we wlotach kominowych. Film niby przedstawia świat przyszłości, mocno skomputeryzowany i z robotem pracującym w charakterze służącego w niemal każdym domu, a jednak wszystkie te elementy pasują co najwyżej do lat 80., a nie żadnej rozwiniętej elektronicznie przyszłości. Czy nie lepiej byłoby więc, panie Crichton, nie brać się za reżyserię, tylko zostać przy pisaniu książek?
Ryzykowne było ze strony twórców poświęcenie tyle czasu ekranowego zbliżeniom płytek drukowanych i prostych układów scalonych. Nawet w ich czasach mogli się domyślić, że film pod tym względem nie przetrwa próby czasu, i np. dzisiaj, w XXI wieku, będzie co najwyżej wzniecał podniecenie wśród fanów starych Amig i C64. To jest zwykłe niedopatrzenie twórców. Łatwiej było wykorzystać dostępne wtedy elementy elektroniczne, niż się nieco wysilić i zaprojektować nowe. Podobnej natury błędów jest mnóstwo, co w efekcie daje ogromną koncepcyjną dysproporcję między światem przedstawionym, który wygląda jak przeciętne lata 80. na Zachodzie, a wrażeniem, jakie fabuła chce usilnie wytworzyć, że to skomputeryzowana i zrobotyzowana przyszłość. Pod tym względem połączenie filmu sensacyjnego z science fiction zostało w Ucieczce kompletnie zmarnowane.
Podobne wpisy
Znacznie lepiej, ale też nie rewelacyjnie, jest pod względem kryminalnym, chociaż intryga jest prosta, a im bliżej końca, tym cała groza związana z głównym antagonistą (Gene Simmons jako Charles Luther) z wolna pryska. Scenariusz nie dał mu szansy na rozwinięcie motywacji. Podobnie jest ze współpracującą z nim femme fatale. W tej roli Kirstie Alley zaledwie musnęła o włos dobre aktorstwo. Bynajmniej to nie do końca jej wina, lecz szaleńczego wyścigu ekipy realizacyjnej, żeby nakręcić kulminację historii. Czyżby brakowało im taśmy?
Przez tę lakoniczność fabuły i opisujących ją dialogów para głównych bohaterów wypada blado, a mogłaby ową sztampowość przekuć na zaletę. No bo przecież umówmy się, w mało którym filmie akcji czy zwykłej sensacji głównymi postaciami są targani wewnętrznymi rozterkami, dramatyczni do granic, apologeci ocalania świata poezją. Film akcji wymaga prostych narracji, zwłaszcza ze strony bohaterów w główny wątku, co jednocześnie nie oznacza prostactwa. Tacy nieskomplikowani są właśnie sierżant Jack R. Ramsay (Tom Selleck) i jego partnerka Karen Thompson (Cynthia Rhodes). Wydarzenia, w które zostali włożeni czasami ich ośmieszają, zwłaszcza krótkie sceny w komisariacie, gdy Ramsay nagle musi gdzieś biec na akcję, często w trudnych warunkach, a jego partnera snuje się za nim jak błędny ognik na bagnach. Twórcy nie postarali się również zbytnio, żeby wybudować napięcie. Początek filmu to wyliczanka kolejnych robotów, które popadają w „obłęd” z powodu zamiany procesora. Nagle pojawia się antagonista i gdy już wydaje się, że stoi za nim coś głębszego, jakaś organizacja, spisek czy plan, okazuje się, że to jakiś zwykły szaleniec, i to niezbyt dobrze przygotowany do zdemolowania zrobotyzowanego świata. Tyle błędów, ile popełnia, dyskwalifikuje go jako czarny charakter, ale policja też nie jest mu pod tym względem dłużna.
Po pierwsze wychodzi na to, że jednostka do zwalczania zbuntowanych robotów, i to niezależnie od modelu i funkcji, składa się z jednego funkcjonariusza (sierżant Ramsay) oraz jego niedoświadczonej partnerki. Nawet w przypadku sytuacji, gdy zbuntowany robot domowy morduje dwie kobiety, a hordy policji otaczają dom, musi wkroczyć Ramsay. Nikt inny, nawet jednostka SWAT, nie poradzi sobie z oszalałym robotem. Większej amatorszczyzny policyjnej trudno naprawdę szukać. Twórcy Ucieczki nawet nie chcą przez chwilę udawać, że jest inaczej. Policjant w średnim wieku, po przejściach, z lękiem wysokości, załatwi dosłownie wszystko – będzie nawet potrafił obronić się przed robotami-pająkami, które wstrzykują kwas (truciznę) najchętniej w szyję lub twarz. Po drugie Michael Crichton nie potrafił odnaleźć właściwego rytmu aż do końca. Zaczął od wyliczanki zbuntowanych robotów, a skończył na mało wyszukanym starciu pocącego się od lęku wysokości policjanta – któremu wyraźnie wiek już przeszkadzał w pracy – z przygłupim antagonistą. Na dodatek zjedzonym przez blaszane pająki. Jeśli w filmie jest gdzieś przesłanie, bo przecież rok premiery jest symboliczny w literaturze antyutopijnej, bardzo głęboko się ukryło. Czy roboty przejmą władzę i w końcu się zbuntują? Czy posłużą nam za nowych niewolników, a potem, jak ci starzy, zawalczą o swoją wolność? To chyba nie ma znaczenia, jeśli oceniać Ucieczkę. Nie ma w niej refleksji, a jednak to nie oznacza, że nie można się przy niej dobrze bawić. No i ta muzyka Jerry’ego Goldsmitha.