TROJA: UPADEK MIASTA. Czy czarny Achilles to rzeczywiście taki problem?
Odpowiadając na pytanie zadane w tytule i tym samym zamykając dyskusję zanim się na dobre rozpoczęła, mógłbym powiedzieć, że czarny Achilles nie jest największym problemem tego serialu, gdyż o wiele większym jest… czarny Zeus. Ale prawda jest taka, że tym razem kwestie rasowe oraz związana z nimi poprawność polityczna nie mają kompletnie żadnego znaczenia w odbiorze produkcji Netflixa. Przynajmniej dla mnie. Ba, zabieg dokonany na słynnym herosie oraz najważniejszym z bogów wypadł nawet ciekawie, gdyż w obie postacie wcielili się odpowiednio dostojni i potężni czarnoskórzy aktorzy, dobrze radzący sobie z emanacją siły obydwu postaci.
Co zatem czyni z serialu Troja: Upadek miasto produkt przeciętny, jeśli na jego odbiór nie wpływa (lub wpływać nie powinien) powszechnie komentowany w mediach zabieg obsadowy? Jak mówi stara zasada, wiele można wybaczyć, ale nie nudę. Twórcy co prawda starali się być na czasie, ale nawet w sytuacji, gdy mieli do przerobienia gotowy materiał o solidnym wydźwięku kulturowym, bazując na greckim micie oraz homerowskiej Iliadzie, nie zdołali rozpisać interesującej opowieści angażującej widza współczesnego.
Historycy od lat spierają się o to, w jaki sposób klasyfikować historię wojny trojańskiej – czy jej miejsce znajduje się tylko w sferze mitów czy też ma ona konkretne ulokowanie historyczne. Bo nawet jeśli opowieść o wielkiej miłości Parysa i Heleny, która doprowadziła do wybuchu wojny, brzmi infantylnie, to nigdzie nie jest powiedziane, że faktyczny konflikt między Grekami a Trojanami nie mógł jednak wybuchnąć z przyczyn czysto ekonomicznych – antyczne miasto, które chciano podbić, było bowiem bardzo atrakcyjnym punktem traktu handlowego. Trudno też bajdurzenie Homera brać na poważnie, gdyż po pierwsze do dziś nie wiadomo, czy on sam w ogóle istniał, a po drugie, jeśli już pochylamy się nad tą twórczością, to jej głównym celem było przytoczenie etyki bohaterów epoki, a nie dokumentowanie autentycznych wydarzeń. I to nawet przy założeniu, że użyte przez Homera opisy świata przedstawionego były zgodne ze świadectwami archeologicznymi badającymi kulturę starożytnej Grecji.
Tak czy inaczej, wojna trojańska zapewniła sobie stałe miejsce w kulturze. Wciąż bowiem tak samo skutecznie potrafi pobudzić naszą wyobraźnię. Wie coś o tym Wolfgang Petersen, który głośno mierzył się z przywróceniem jej chwały. To bowiem, jakby nie patrzeć, wojna niemal archetypiczna i zarazem największy konflikt o podłożu miłosnym w historii europejskiej kultury. Specyfika greckiej tragedii jest taka, że z góry niweczy szansę na zaistnienie happy endu. I ma to swoje plusy i minusy. Choć scenarzystom relatywnie ułatwia to robotę, to jednak widz musi w takim układzie zapomnieć o efekcie zaskoczenia, spodziewając się typowych emocji w finale. Dla mnie zatem od tego, w jaki sposób zakończy się Troja: Upadek miasta, ważniejsze było to, w jaki sposób scenarzyści zawalczą o moją uwagę w samym środku fabuły. Niestety, wiem już, że sztuka ta nie wyszła im najlepiej. Produkcja Netflixa cierpi na dłużyzny i nieumiejętne gospodarowanie materiałem źródłowym. To, co powinno być skrócone, zostaje rozwleczone, z kolei to, co powinno być celebrowane – jak pojedynek Achillesa z Hektorem, śmiertelna strzała Parysa wymierzona w piętę Achillesa czy wreszcie wątek konia trojańskiego – trwa niewspółmiernie do swego znaczenia krótko.