search
REKLAMA
Od szeptu w krzyk

THE LOVED ONES. Lola – królowa balu

Krzysztof Walecki

26 lipca 2020

REKLAMA

Pamiętacie zakończenie oryginalnej Teksańskiej masakry piłą mechaniczną, a konkretnie scenę, w której mordercza rodzina Sawyerów zbiera się przy stole? Ich ostatnia ofiara staje się gościem honorowym pełnej obłąkańczych śmiechów i skowytów kolacji, co prowadzi biedną dziewczynę na skraj szaleństwa. Wysuszony nestor, do tej pory sprawiający wrażenie trupa, zostaje wyznaczony do zabicia jej młotkiem, ale nie ma nawet siły, aby unieść przedmiot, a co dopiero zadać nim śmiertelny cios. Powtarzane jak mantra „walnij ją, dziadku” dodatkowo zamienia ten okrutny i wyczerpujący moment w groteskową parodię mordu, do którego ostatecznie nie dochodzi. Cała ta sekwencja z filmu Tobe’a Hoopera musiała zainspirować innego reżysera, Seana Byrne’a, który 35 lat później równie pewną ręką popchnie sadyzm ku śmieszności, czyniąc ze swojego debiutanckiego The Loved Ones jeden z najbardziej efektownych australijskich horrorów XXI wieku.

Początek nie zapowiada niczego tak śmiałego. W prologu kierowany przez nastoletniego Brenta (Xavier Samuel) samochód ulega wypadkowi, w wyniku którego ginie ojciec chłopaka. Pół roku później nadal obwinia się on za tamtą śmierć, czego wyrazem są ślady po żyletce na jego ciele, palenie marihuany, słuchanie muzyki metalowej i zamykanie się w ciemnym pokoju. Nawet związek z kochającą go Holly (Victoria Thaine) wydaje się być pozbawiony radości. Jest to nieznośny schemat, ale służy dobremu kontrastowi w momencie, w którym poznajemy Lolę (Robin McLeavy), pozornie cichą uczennicę, marzącą o tym, żeby Brent poszedł z nią na bal maturalny. Kiedy jednak chłopak grzecznie odmawia, jej ojciec (John Brumpton) porywa go i sprowadza do ich domu, w którym dziewczyna urządza własną imprezę. Związany oraz zdezorientowany chłopak staje się partnerem ubranej w różową sukienkę Loli, osóbki o wyjątkowo zwichrowanej psychice.

Od czasu Carrie Briana de Palmy horror upatrzył sobie bal maturalny (czyli de facto naszą studniówkę) jako naturalną scenografię dla czegoś więcej niż tylko krwawego spektaklu. Jest to wszakże moment przełomowy dla młodych ludzi, żegnających się ze szkołą i z czasem niewinności, umacniający bajkowe skojarzenie przez zwyczaj wyboru króla i królowej. Równocześnie wydarzenie to bardzo często ukazywane jest przez pryzmat rodzącej się lub już ukształtowanej świadomości seksualnej, która w horrorach zazwyczaj idzie w parze z brutalną śmiercią. Kino grozy posiłkuje się tym schematem nader często i nie inaczej jest w The Loved Ones, nawet jeśli bal, który oglądamy, jest nie tylko imitacją prawdziwego, ale wręcz jego karykaturą.

Wystrojone balonami i ozdobami pomieszczenie w domu Loli z zawieszoną pod sufitem kulą dyskotekową ma sprawiać imprezowe wrażenie, choć jest w tym też infantylność, którą charakteryzuje się sama dziewczyna. Początkowo wydaje się być ona opętana myślą o idealnej studniówce z wymarzonym księciem i również sposób, w jaki reaguje na niektóre rzeczy, bardziej przypomina zachowanie dziecka, a nie wchodzącej w dorosłość osoby. Natomiast sytuacja, w której Lola rozbiera się, aby założyć sukienkę, nie zwracając przy tym uwagi na stojącego obok ojca, jest bardziej niż wymowna – podczas gdy on odwraca wzrok, zdradzając zakłopotanie (i coś więcej), ona wydaje się być kompletnie nieświadoma niestosowności tego momentu. Ma się wrażenie, jakby Byrne, przez postać Loli, hiperbolizował doniosłość momentu przejścia, jakim ma być bal maturalny. Horrorowa skrajność tylko podkreśla znaczenie tego wydarzenia.

Ale równocześnie obserwujemy faktyczną imprezę – poboczny, cokolwiek zbyteczny wątek skupia się na przygodach przyjaciela Brenta, Jamiego (Richard Wilson), który na bal zaprasza gotkę Mię (Jessica McNamee). Z jednej strony chłopak może zaliczyć randkę do udanych – jest trawa, taniec i seks – choć nic nie przebiega zgodnie z planem. Jest to dziwny kontrapunkt dla koszmaru, jaki spotyka głównego bohatera, odległy tonacyjnie i bardziej pasujący do młodzieżowej komedii Johna Hughesa. Co łączy oba te wątki (poza próbą fabularnej wolty dotyczącej wspólnej tragedii Brenta i Mii), to pewne stereotypowe spojrzenie na bal maturalny przez pryzmat płci – dla Jamiego jest to wyłącznie pretekst do zabawy, dla Loli doniosły moment w jej życiu. Wszystko musi być takie, jak sobie wymarzyła, łącznie z jej partnerem.

Przywiązany do krzesła Brent może tylko przyglądać się parodii balu, jaki serwuje mu Lola ze swoją rodziną – posłusznym i trochę za mocno kochającym ją ojcem oraz matką w stanie katatonicznym. Z wstrzykniętym w szyję środkiem, który uniemożliwia chłopakowi mowę, jest on niemym uczestnikiem wyjątkowo okrutnego i śmiesznego naśladownictwa tak imprezy, jak też ludzkich zachowań. Każdy gest Loli nacechowany jest groźbą oraz seksualną perwersją, co może i powinno bawić, jeśli wziąć również pod uwagę wspomnianą wcześniej niedojrzałość dziewczyny. Byrne doskonale porusza się na styku śmiechu i grozy, a wręcz terroru, zwłaszcza kiedy główny bohater jest maltretowany w sposób przywodzący na myśl torture porn. Nie posunąłbym się jednak do sklasyfikowania The Loved Ones w ten sposób – film Australijczyka w swych najbardziej drastycznych momentach częściej posługuje się dźwiękiem niż obrazem (co ponownie upodabnia go do Teksańskiej masakry piłą mechaniczną), choć takie pomysły jak przybicie stopy do podłogi nożem lub próba lobotomii za pomocą wiertarki i wrzątku są bliskie wyobraźni powstałych w tej samej dekadzie Pił i Hosteli.

Wraz z eskalacją przemocy odkrywamy nowe poziomy okrucieństwa dziewczyny. Zaledwie cztery lata wcześniej powstał inny australijski horror, słynny Wolf Creek, ale nawet przy odrażającym Micku Taylorze z tamtego filmu Lola jawi się jako ktoś jeszcze bardziej zdeprawowany. Z jednej strony czerpie przyjemność z sadystycznych praktyk, z drugiej jej zło uderza w porządek cywilizowanego świata, a zwłaszcza fundament rodziny. Nie chcę spoilerować, ale sposób, w jaki reżyser najpierw ukazuje dom Brenta, z wiecznie zlęknioną matką i nieobecnym ojcem, a następnie tłumaczy, co kryje się za buntem Mii (warto zwrócić uwagę, że na zdjęciu w domu nijak nie przypomina ona tej samej ubranej na czarno dziewczyny), jasno świadczy o sile, jaką czyny Loli wywierają na tę społeczność. Ale jeszcze gorszy jest obraz rozkładu jej rodziny, z kazirodczym uczuciem ojca i córki oraz dręczeniem własnej matki, której matką nawet nie nazywa. Byrne posuwa się w tym wszystkim jeszcze dalej, do samego końca zachowując jednak umiar między makabryczną rozrywką a czymś dużo bardziej niepokojącym.

Ostatecznie to właśnie dzięki Loli, psychopatycznej dziewczynie w różowej sukience, debiut Byrne’a (który później nakręci The Devil’s Candy, mroczne, udane w swej opresyjnej atmosferze przetworzenie schematu znanego z Horroru Amityville) tak mocno zapisuje się w pamięci. Od grającej ją Robin McLeavy trudno oderwać wzrok – szaleństwo jej postaci z każdą kolejną sceną jest coraz bardziej namacalne, ale imponuje również sposób, w jaki aktorka jest naprzemiennie śmieszna, straszna, żałosna i potworna. Nigdy jednak na tyle odpychająca, aby nie chcieć jej dalej oglądać. Prawdziwy tour de force, czyniący z The Loved Ones dzieło obłąkańczo rozrywkowe.

REKLAMA