search
REKLAMA
Seriale TV

THE EDDY. Ten serial jest muzyką

Karol Barzowski

28 lutego 2020

REKLAMA

Międzynarodowy sukces Zimnej wojny spowodował, że o odtwórcach głównych ról, Joannie Kulig i Tomaszu Kocie, zrobiło się naprawdę głośno. Kot miał wystąpić w nowym filmie o Bondzie i marvelowskim Eternals i choć nic z tego nie wyszło, już niedługo zobaczymy go w biografii Nikoli Tesli – i to w głównej roli! Na premierę czekają zresztą i inne zagraniczne produkcje z jego udziałem. Kulig w niczym mu nie ustępuje. W serialu Netflixa The Eddy, za którym stoi między innymi reżyser La La Land Damien Chazelle, wciela się w jedną z najważniejszych postaci. Z tą historią będzie można zapoznać się już w maju, gdy pojawi się na popularnej platformie. Pierwsze dwa odcinki pokazano zaś przedpremierowo na festiwalu Berlinale.

Wszystko zaczęło się siedem lat temu od jazzowych kompozycji Glena Ballarda. To one posłużyły za inspirację do stworzenia serialu. Producent wykonawczy oraz reżyser Alan Poul stwierdził, że idealnym miejscem akcji dla tej opowieści będzie współczesny Paryż. Doskonale wiedział do kogo powinien odezwać się z tą propozycją – Damien Chazelle jest bowiem znany z miłości zarówno do jazzu, jak i stolicy Francji. To właśnie on wyreżyserował dwa pierwsze odcinki pokazane na festiwalu. Fanów La La Land jednak uprzedzam – z waszym ulubionym filmem The Eddy nie ma wiele wspólnego.

Ten serial to muzyka, muzyka i jeszcze raz muzyka. Jest jej naprawdę dużo – podczas występów, prób, tworzenia nowych piosenek. Jeśli nie przepadacie za jazzem, The Eddy prawdopodobnie też nie pokochacie. Ta produkcja funkcjonuje niczym odbicie muzyki jazzowej. Jest prawie jak improwizacja – obserwujemy wiele zmian tempa i nietypowe rozwiązania, zarówno w warstwie narracyjnej, jak i wizualnej. Bohaterowie absolutnie nie zachowują się tak, jak byśmy oczekiwali, niełatwo się do nich przekonać, a ten, który wydaje się z nich najsympatyczniejszy nagle zostaje odstawiony na bocznicę. Ktoś, kto wydaje się nieistotny, niespodziewanie wyskakuje na pierwszy plan i odwrotnie. Kamera jest dynamiczna – często podąża za plecami postaci, innym razem obserwuje ich pod dziwnymi kątami, wiruje wokół klubu, w którym rozgrywa się większość scen, urywa ujęcia i tak dalej. Stale mieszane są też języki. W czasie jednej rozmowy płynnie przechodzi się z angielskiego na francuski, a czasem też polski czy arabski. Mamy też do czynienia z pierwszym przypadkiem w historii, kiedy Netflix zgodził się na kręcenie na taśmie 16mm – to również nie jest bez znaczenia. To nie jest zwyczajny serial, widać, że twórcy zrobili coś bardzo bliskiego ich sercom i ten projekt napędzany jest pasją. Klimat The Eddy trzeba opisać jako wyjątkowy.

Paryż również nie jest tu pokazany w pocztówkowym, sielankowym klimacie. Tytułowy klub znajduje się w trzynastej dzielnicy, miejscu zamieszkania imigrantów. Jest brudno i biednie. Wieżę Eiffla widać tylko raz i to z daleka. Sam The Eddy prowadzony jest przez Amerykanina we współpracy z Francuzem algierskiego pochodzenia. Muzycy to zbiór nie tylko różnych osobowości, ale też narodowości. Przy mikrofonie widzimy na przykład obdarzoną anielskim głosem Polkę.

Maję gra oczywiście Joanna Kulig. Co ciekawe, przesłuchanie do roli odbyło się w dniu, w którym wyznaczono jej termin porodu. Pojawiła się na nim z ogromnym brzuchem, wymalowała tylko szminką usta, by choć trochę przypominać swoją bohaterkę, i… wygrała! To jej naprawdę wielki sukces. Po dwóch odcinkach nie wiemy o tej postaci zbyt wiele, poza tym, że kiedyś była w związku z Elliotem, właścicielem klubu. Śpiewała w Nowym Jorku, gdzie zarobiła dużo pieniędzy, ale potem z nieznanych przyczyn przeniosła się do Paryża. Tam codziennie występuje na maleńkiej scenie w The Eddy. Polska aktorka na razie nie dostała wiele do zagrania, jej sceny w większości opierają się na śpiewaniu. Ale za to jakim! Ma się wrażenie, jakby Kulig z jazzem związana była od zawsze. Piosenka, którą wykonuje pod koniec pierwszego odcinka, to zdecydowanie jedna z najlepszych sekwencji, jakie mogli obejrzeć berlińscy widzowie. To właśnie jej wokalizy w dużej mierze budują tutaj atmosferę. Jeśli chodzi o pozostałe sceny, widać, że Polka najbardziej naturalnie wypada, gdy może mówić w swoim ojczystym języku, ale są to pojedyncze fragmenty, nietłumaczone zresztą poprzez napisy – w ramach założenia, że jeśli Mai nie rozumieją pozostali bohaterowie, to widzowie też nie. Na pewno Kulig będzie miała jednak do zagrania znacznie więcej. Każdy odcinek zatytułowany jest imieniem innej postaci i to właśnie na niej skupia się fabuła danej odsłony. Na Maję przyjdzie jeszcze czas.

Na razie najlepszy występ zdecydowanie zaliczyła młoda Amandla Stenberg, którą możecie kojarzyć z pierwszej części Igrzysk śmierci albo filmu Nienawiść, którą dajesz. Jej Julie jest bardzo charakterna, ale daleko jej do stereotypu nastolatki, która uprzykrza się rodzicom. Stenberg zagrała ją naturalnie i z pazurem. Widać, że ta postać jest skomplikowana, ma wiele barw i, mimo młodego wieku, ogromny bagaż przeszłości. To ostatnie jest zresztą cechą charakterystyczną wszystkich bohaterów – tutaj każdego dręczą jakieś duchy, w każdym głęboko siedzi jakiś problem, który próbuje wyjść na wierzch. Mój jedyny zarzut po obejrzeniu pierwszych dwóch odcinków polega na tym, że chciałbym, aby serial jeszcze bardziej skupił się na postaciach i relacjach między nimi, by był jeszcze prawdziwszy w odbiorze – w jednej czy dwóch scenach Chazelle’a bowiem trochę poniosło i zrobiło się niemalże musicalowo, bez żadnej dbałości o wiarygodność. W porównaniu z resztą tego, co widzimy na ekranie, był to spory zgrzyt. Muzyka na razie zawładnęła The Eddy, ale liczę na to, że wraz z rozwojem opowieści akcent zostanie skierowany na Julie, Maję, Elliota i pozostałych.

REKLAMA