THE CROWN. Recenzja drugiego sezonu królewskiego serialu
Ludzie kochają ideały. Są im potrzebne do tego, by mieć na czym wzorować się w codziennym życiu. W Wielkiej Brytanii rolę tę pełni monarchia. Urzędująca królowa jest zatem uosobieniem wszelkich cnót. Aniołem zesłanym na Ziemię w celu opiekowania się ludem bożym. Dlatego tak bardzo intryguje zaglądanie za kulisy jej działalności. Przeciętny widz ma okazję dowiedzieć się wówczas, że najwyższy autorytet brytyjskiego państwa i głowa jego kościoła w przerwach między władaniem jest także człowiekiem. Z troskami, słabościami i pragnieniami.
W jednym z kluczowych dla drugiego sezonu The Crown wątku brytyjska królowa za sprawą wystosowanych publicznie sugestii pewnego lorda uczy się trudnej sztuki ocieplania swego wizerunku, stawania się bardziej przystępną dla swych poddanych. Na skutek zmian jednym z nowych zwyczajów stało się transmitowanie przy udziale telewizji niektórych ważniejszych wydarzeń królewskiego dworu. Ta autentyczna lekcja, jaką musiała przejść Elżbieta II, była symbolicznym momentem podążania za społecznym postępem. Nie można powiedzieć, że królowa doszczętnie skruszyła konserwatyzm, gdyż siłą monarchii zawsze pozostawało stanie po stronie tradycji – bez względu na wiatr przemian. Jakością rządów Elżbiety pozostanie jednak to, że potrafiła pochylić się i wsłuchać w głos swego poddanego. Tak po prostu.
Można powiedzieć, że zarówno film Królowa z 2006 roku, jak i recenzowana produkcja Netflixa są na chwilę obecną ostatnim najważniejszym aspektem przemawiającym za faktem topnienia skostniałych zwyczajów Korony. Wie coś o tym Peter Morgan, scenarzysta obydwu tworów. Nie można bowiem stać się już władcą bardziej przystępnym dla swych poddanych, jak w momencie dania zielonego światła do zaadaptowania swoich pamiętników (mówiąc to, biorę to jednak w cudzysłów, gdyż nie wiem, czy dokładnie tak to wyglądało). Ale w tej formie zaglądania za kulisy władzy, na którą zgodę musiała wyrazić sama królowa, istnieje też pewne niebezpieczeństwo. Historia może bowiem, choć wcale nie musi, być opowiadana w taki sposób, by służyła słusznej, ugrzecznionej propagandzie podtrzymywania ideału – zwłaszcza gdy bohaterka historii wciąż żyje. Nigdy bowiem nie możemy być pewni, czy królowa, która została udostępniona widowni przy pomocy filmu lub serialu, nie jest tak naprawdę tylko dobrze wyglądającym sobowtórem.
Po drugim sezonie The Crown i bacznym przyglądaniu się sposobowi narracji oraz temu, jakie historie z życia Elżbiety II zostały wyciągnięte na światło dzienne, jestem już pewien jednego – to bardzo prawdziwa i szczera produkcja. Nie chodzi mi w tym wypadku o historyczną zgodność, która choć wiem, że istnieje, to jednak z racji tego, że znawcą brytyjskiego dworu nigdy nie byłem i nie mam zamiaru do takiego miana pretendować, nie chcę się też do owej historyczności odnosić. Chodzi mi raczej o zachowanie proporcji. Serial jest bardzo wyważony pod względem dostarczania zarówno pikanterii, jak i służących dobremu imieniu Korony treści. Bo taki, jak mniemam, był też cel tego projektu. Udowodnienie, że Elżbieta II to nie posągowa figura z koroną na głowie, a kobieta ze skóry i kości, przeżywająca typowe dylematy i rozterki. Opowieść ta nie mogła, co oczywiste, być pozbawiona uwznioślającego charakteru omawianej postaci, choć ten dawkowany jest jednak wyjątkowo subtelnie, niemal niezauważenie.
Podobne wpisy
Podoba mi się także to, że scenarzyści nie pędzą na łeb, na szyję i prowadzą narrację bardzo powoli, przyglądając się poszczególnym aspektom rodziny królewskiej bardzo pieczołowicie. Oczywiście w takim wypadku główna przyczyna tego powolnego tempa związana jest z chęcią przedłużenia żywota serialu. Najważniejsze jest dla mnie jednak to, że selekcja wątków jest bardzo przemyślana. Choć przyglądamy się tylko pewnemu wycinkowi rządów królowej, to historia nie nuży monotonią i jest stosownie urozmaicana, czy to losem siostry królowej, księżniczki Małgorzaty, czy to losem jej syna, księcia Karola. Ciekawie wypadają także nawiązania do innych, historycznych wydarzeń, jak śmierć J.F. Kennedy’ego, który lata wcześniej, wraz ze swą żoną, gościł na uroczystej kolacji w pałacu Buckingham.
Najważniejsza zaleta serialu Petera Morgana kryje się jednak w parze głównych bohaterów, granych przez Claire Foy (Elżbieta II) oraz Matta Smitha (książę Filip). Nie chodzi mi jednak tylko o to, że aktorsko wzbijają się oni na wyżyny, dzięki czemu nadają autentyczności zachodzącej między nimi relacji. Clou tkwi w przesłaniu, jakie z tej relacji płynie. W drugim sezonie wątkiem przewodnim jest bowiem ukazanie odważnego oblicza małżeńskiego kryzysu. Choć może się wydawać, że luksus i dostatek królewskiego życia powinien oddalać bohaterów od trosk i przyziemnych pokus, to jednak prawda jest dokładnie odwrotna. To najbardziej frapująca jakość The Crown. Dowiedziałem się bowiem, że wzór małżeństwa nie polega na omijaniu kryzysów, a na wspólnym się im przeciwstawianiu. Ideał zaczyna się zatem od świadomej, niewymuszonej przez tradycję woli trwania u boku partnera. I nie ma wiele wspólnego z ugrzecznionym, pozorowanym portretem, wywieszonym w muzeum.
korekta: Kornelia Farynowska