Thanos WYKASTROWANY. 5 filmów, które lepiej obejrzeć ZAMIAST AVENGERS: Końca gry
Z Avengers: Końcem gry jest trochę jak z Matką Boską Tęczową, która opanowała obecnie Internet. Jest trochę śmieszna, ładnie wygląda, bo jest kolorowa, ale raczej głębi w niej nie ma. I nie wiedzieć czemu katolicy tak się pieklą, że im ktoś kreatywny pomalował aureolkę, podobnie zresztą jak lewacy nią podniecają. Avengers: Koniec gry też jest ładne, miejscami nawet nieco patetycznie wzruszające – naprawdę to cenię w tym filmie, jednak czy zasługuje na te wszystkie zachwyty fanów, zwłaszcza że logika scenariusza została nagięta do granic absurdu, żeby tylko przywrócić do życia kilku superbohaterów i zrobić amerykański happy end? Nie godzi się tak spłycać tej historii, chociażby ze względu na świetną postać Thanosa. Po raz kolejny oglądanie na ekranie finałowej batalii w imię kolorowych ideałów powoduje u mnie mdłości. A mogło być naprawdę dobrze… Lepiej więc obejrzeć coś innego – zamiast powtórnego seansu, bo jednak wypada dla dobrej orientacji w kinie jako takim znać Avengers: Koniec gry. I nie mam zamiaru nikomu obejrzenia tego filmu odradzać.
Avengers: Wojna bez granic (2018), reż. Anthony Russo, Joe Russo
Podobne wpisy
Pstryknięcie Thanosa nawet dla mnie, czyli takiego średniego fana Avengersów, stało się już i legendarne, i symboliczne. Zaakceptowałem „świat po Thanosie” jako pewien wyraz dojrzałości marvelowskiego uniwersum. Przynajmniej część moich niezbyt ulubionych superbohaterów znikła (Spider-Man). I chociaż Kapitan Ameryka ostał się na swoim antykomunistycznym polu chwały, oczekiwałem od niego w nowym świecie więcej charyzmy. Avengers: Wojna bez granic jest świetnym widowiskiem, w którym odpowiednio zbalansowano walkę oraz bardziej filozoficzno-egzystencjalne momenty, które ciągnie za sobą głównie Thanos. Tej równowagi nie ma w Końcu gry. Tam jest przede wszystkim podniośle, bo przecież należy za wszelką cenę tych biednych superbohaterów uratować. Bo oni nie mogą zginąć. Byłyby za duże straty na gadżetach. Zmartwychwstali muszą znów stanąć do walki o lepszy, pełen wolności świat, nieważne, że Thanos oddał za niego dosłownie wszystko. Gdzieś marketingowcy Marvela powinni się zatrzymać i usiąść obok Josha Brolina i pozwolić nowej rzeczywistości spokojnie trwać, a nie na siłę przywracać stary porządek.
Logan: Wolverine (2017), reż. James Mangold
Kino superbohaterskie obfituje w powagę. Wylewa się ona z niego niemal jak bakteryjne, zielonożółte smarki z wielkiego nosa, lecz co nam widzom po niej? W większości to frazesy, truizmy i komunały. Owszem, można się na nie nabrać, ale jeden, dwa filmy wystarczą, a nie cała stajnia. Zdarzają się jednak rodzynki, które nie przetykają poważnej fabuły wtrącanymi ni z tego, ni z owego żartami, powłóczystymi spojrzeniami w kierunku kamery, albo bębniącymi w tle orkiestrowymi kotłami. Logan to spokojna opowieść bez banalizowania o poświęceniu za swoje ideały. Wreszcie to poruszająca historia relacji mężczyzny obciążonego darem superbohaterstwa z dzieckiem, które dopiero ma dorosnąć do bycia superczłowiekiem. Nie znajdziemy w Loganie wymyślnych efektów specjalnych ani wielkich kosmicznych przestrzeni. Doświadczymy jednak kunsztownej realizacji, sporo napięcia i jednocześnie nieco thanosowego spokoju. Tak, on w serii Avengers jest nie tylko antagonizującą siłą, lecz także spoiwem fabularnym niepozwalającym się całości historii rozpaść. Logan odtwarzany przez Hugh Jackmana trochę Thanosa przypomina. Pełen buntu, a jednak spokojny, zgorzkniały, paradoksalnie mający więcej nadziei niż wszyscy jego wrogowie razem wzięci, samotny, chociaż przecież w swojej sile powinien znaleźć iskrę szczęścia.