Filmy, którym ODEBRALIBYŚMY Oscara
SZYBKA PIĄTKA #90
Oscary to od lat wyznacznik kinowej jakości i oznaka najwyższego w przemyśle filmowym prestiżu. Rozdanie nagród emocjonuje nie tylko filmowców rywalizujących o laury, ale i fanów kinematografii na całym świecie. Jak wiadomo, opinię i gust każdy ma własne, dlatego też nie ma chyba na świecie nikogo, kto zgadza się w stu procentach ze wszystkimi werdyktami Amerykańskiej Akademii Filmowej przyznającej Oscary. Nie brakuje wśród nich decyzji kontrowersyjnych i wywołujących grymas niezadowolenia przynajmniej na niektórych twarzach. Właśnie takim przypadkom poświęciliśmy kolejną Szybką Piątkę, w której wskazujemy te filmy, które w naszej prywatnej ocenie powinny Oscara stracić – a właściwie nie powinny go zdobyć w pierwszej kolejności.
Dawid Myśliwiec
Tak się składa, że w ostatnich pięciu oscarowych rozdaniach nie wygrał żaden z moich faworytów, więc ograniczę się w swoich wyborach do historii najnowszej.
1. Kształt wody – nie mam absolutnie nic do filmu Guillermo del Toro, ba! Oceniłem go bardzo wysoko w swojej korespondencji z Wenecji w 2017 roku i nadal utrzymuję, że to prosta i piękna filmowa baśń. Kłopot w tym, że na tym samym festiwalu premierę miał film wybitny, z którym Kształt wody rywalizował w oscarowym wyścigu – i niestety wygrał. W marcu 2018 roku to Trzy billboardy za Ebbing, Missouri powinno zdobyć statuetkę w kategorii “najlepszy film” i chyba nie ma nikogo, kto powiedziałby, że film del Toro jest lepszy od dzieła Martina McDonagha.
2. Moonlight – cały ambaras z “pomyleniem karteczek” podczas wręczania najważniejszego Oscara w 2017 roku przyćmił jeden smutny fakt – że wygrał film co najwyżej dobry, ale ważny ze względu na ładunek ideologiczny. Nie jestem wojującym przeciwnikiem politycznej poprawności, ale nikt nie przekona mnie, że Moonlight nie wygrało głównie ze względu na to, że to inicjacyjna historia czarnoskórego geja. Wielkim przegranym zostało La La Land, film będący hołdem dla klasycznego kina, pełny odwołań do innych wybitnych musicali, a przede wszystkim doskonale zrealizowany i bardzo dobrze zagrany.
3. Spotlight – kolejny ważny i dobrze zrealizowany film pozbawiony błysku. Film Toma McCarthy’ego to wzorcowy dramat śledczy, w którym czegoś zabrakło – napięcia? Dramaturgii? Zwrotów akcji? Jasne, to nie film akcji, ale jednak śledztwo dziennikarzy “The Boston Globe” ogląda się bez większych emocji. W tamtym oscarowym wyścigu nie było wyraźnego faworyta, ale jaką bombą, jaką afirmacją kina totalnego byłoby wyróżnienie Mad Max: Na drodze gniewu! Albo gdyby doceniono wrażliwość Pokoju, filmu o emocjach tak trudnych, że aż niemożliwych do pojęcia. Tymczasem Oscar powędrował do dzieła sprawnie zrealizowanego, ale istotnego tylko pod względem obyczajowym.
4. Birdman – no fajnie, efektownie i w ogóle autotematycznie, ale kto dziś pamięta o Birdmanie? W 2015 roku Oscar winien był powędrować do Richarda Linklatera i jego Boyhood, filmu przepięknie zwyczajnego, a jednocześnie zawierającego więcej prawd o życiu niż jakakolwiek sesja coachingowa. Do dziś regularnie oglądam to znakomite dzieło, a do Birdmana nigdy nie miałem ochoty wracać.
5. Zniewolony – oscarowy rok 2014 to przykład konkursu, w którym niemal każdy z nominowanych w głównej kategorii filmów był lepszy od Zniewolonego. Cudownie wrażliwa Ona, uosabiająca amerykańską niezależność Nebraska czy nieco dydaktyczne, ale brawurowe Witaj w klubie – każdy z tych filmów ma do zaoferowania więcej niż dzieło Steve’a McQueena.
Dawid Konieczka
1. Spotlight – przyznaję, że cieszyłem się, że Oscara za najlepszy film roku dostał skądinąd bardzo dobry Spotlight, budujący solidne napięcie wyłącznie na dialogach i relacjach między bohaterami. Wolałem też zwycięstwo filmu Toma McCarthy’ego od znacznie popularniejszej Zjawy. Jeszcze bardziej wolałbym jednak triumf wspaniałego Big Short. Adam McKay zapewnił mi coś, co współcześnie w dziełach z Hollywood zdarza się coraz rzadziej – zachwyt nad operowaniem formą filmową. Big Short opowiada o stanowiącej dla mnie czarną magię ekonomii w tak atrakcyjny i porywający sposób, że film o kryzysie na rynku nieruchomości oglądałem jak najlepszy thriller. Widocznie akademia wolała bezpieczniejsze rozwiązanie; zapewne i w tym roku McKay nie będzie cieszył się ze zwycięstwa w głównej kategorii swojego jeszcze lepszego dzieła — Vice.
2. Zniewolony – trudno nie odnieść wrażenia, że zwycięstwo Zniewolonego podyktowane było faktem, że to film „ważny”. Temat rasizmu i rozliczeń z niewolnictwem jest w Stanach Zjednoczonych wiecznie żywy i triumf obrazu Steve’a McQueena nie wywołuje zaskoczenia. Nie zmienia to jednak faktu, że kameralna, a jednocześnie szalenie angażująca Ona Spike’a Jonze’a miała w sobie pierwiastek filmowej magii, którym wspomnienia Solomona Northupa poszczycić się nie mogły. Na dodatek Ona ma wymowę równie istotną, jeśli nie istotniejszą dla ludzkości niż Zniewolony, bo jak by nie patrzeć, nie jesteśmy wcale tak daleko od tego, by być tak samotni i przygnębieni jak główny bohater, i to z podobnych powodów. Science fiction? Czy aby na pewno? Subtelności to chyba jednak nie działka Oscarów.
3. My Fair Lady – właściwie nie ma się przy My Fair Lady do czego jakoś szczególnie przyczepić. Aktorsko, inscenizacyjnie i muzycznie jest całkiem dobrze, a niemal trzy godziny seansu mijają zaskakująco szybko, nawet dla kogoś, kto za musicalami nie przepada. Rozumiem więc sympatie dla tego filmu, nie rozumiem natomiast absurdalnej wymowy całości, która właściwie unieważnia wszystko, co dzieje się w trakcie całej fabuły. Na dodatek konkurentem filmu George’a Cukora był niemal doskonały Doktor Strangelove. Romans Elizy Doolittle z butnym nauczycielem fonetyki odpada w przedbiegach.
4. Moonlight – w tym przypadku moje serce jest rozdarte, choć w chwili wręczania Oscarów nie było. Pierwszy seans Moonlight nie okazał się dla mnie niczym szczególnym, a wręcz był wyraźnie rozczarowujący. Być może to wina mojego ówczesnego nastawienia, bo drugi seans, po wielu miesiącach, był zupełnie inny i dzieło Barry’ego Jenkinsa objawiło mi się w całkowicie odmiennym świetle. Zniuansowanym, pełnym podskórnej burzy emocji, a jednocześnie nienachalnym, opartym na codzienności i drobnych gestach. Stety-niestety, o wiele większe wrażenie zrobił na mnie La La Land, który pod względem reżyserii, inscenizacji i ładunku afektywnego mimo wszystko wyprzedza Moonlight i zachwyca bardziej. Cóż, na szczęście nie jest to duży oscarowy zawód.
5. W upalną noc – najlepszy przykład tego, jak akademia chce być zaangażowana w istotne społecznie sprawy i nagradza film, który w rzeczywistości nie ma z nimi wiele wspólnego. W upalną noc miało zaszokować odważną wymową na temat rasizmu, tymczasem znów (tak jak zresztą inny nominowany w tamtym roku film, Zgadnij, kto przyjdzie na obiad) kompletnie oderwane było od prawdziwych problemów, z którymi zmagała się czarnoskóra mniejszość w USA. Akademicy byli tak zapatrzeni w swoją „filmową dobroczynność”, że przeoczyli dzieła, które stały się kamieniami milowymi kinematografii światowej, przełamujące dotychczasowe konwenanse obyczajowe i konwencje kina głównego nurtu. Bonnie i Clyde oraz Absolwent, pierwsze wielkie obrazy kina kontestacji, musiały obejść się smakiem.
Agnieszka Stasiowska
1. Sprawa Kramerów – słaba adaptacja filmowa bardzo dobrej książki. To oczywiście nie jest żaden argument przeciwko filmowi. Argumentem jednak może być to, że film w żadnym razie nie wybija się ponad przeciętność familijnego dramatu. Ani gra aktorska świetnego przecież zazwyczaj duetu Streep-Hoffman nie powala, ani fabuła, poszatkowana i miejscami nielogiczna, nie wciąga, ani przedstawiona historia nie niesie ze sobą szczególnego przesłania. Fakt, że konkurentem Sprawy Kramerów był w roku 1979 absolutnie doskonały Czas apokalipsy, boli tym bardziej.
2. Zakochany Szekspir – kolejne co najwyżej przeciętne “dzieło”. Jego jedynym jasnym punktem jest chwilowe pojawienie się na ekranie jak zawsze wybornej Judi Dench. Zakochany Szekspir nie jest niczym nowym, świeżym, ważnym – kto dziś o nim pamięta? Nigdy nie zrozumiem, co kierowało szanownym gremium, że postawiło ten film w tym samym rzędzie z Szeregowcem Ryanem, Cienką czerwoną linią czy Życie jest piękne, a potem beztrosko wypchnęło ponad nie.
3. Slumdog. Milioner z ulicy – pomieszanie z poplątaniem. Nie jest to klasyczne Bollywood, które broniłoby się konwencją. Nie jest to także klasyczny dramat, bo do bólu naiwne i naciągane rozwiązania fabularne położyłyby ten gatunek. Akademia niewątpliwie pochyliła się nad dramatem jednostki w pięknym kraju, jakim są Indie, ale moim zdaniem Slumdogowi wystarczyłaby nominacja. Przy konkurencji w postaci Lektora i Obywatela Milka nagroda dla filmu Danny’ego Boyle’a jawi mi się jako z ulgą przyjęte rozwiązanie w sytuacji, kiedy wybór pomiędzy tymi dwoma staje się niemożliwy.
4. Zniewolony – nikt mnie nie przekona, że Oscar dla tej produkcji to nie jest efekt głęboko ukrytych kompleksów Amerykanów, którzy na tym mrocznym punkcie swojej historii są wyjątkowo wrażliwi. Oparta na faktach historia Solomona Northupa była tutaj skazana na sukces, mimo że jest filmem przeciętnie napisanym i niewybitnie zagranym. Szkoda innych nominowanych, bo były wśród nich filmy o wiele bardziej zasługujące na nagrodę.
5. Kształt wody – ładnie nakręcona wariacja na temat Plusk! nie przekonała mnie do siebie. Guillermo del Toro tworzy piękne, niepokojące baśnie i Kształt wody też do tych pięknych, niepokojących filmów się zalicza. Jest jednak tylko jednym z wielu podobnych. Jak można było uhonorować go najwyższym filmowym wyróżnieniem, z pominięciem takiego dzieła jak Trzy billboardy za Ebbing, Missouri, jest dla mnie – i jak widać, nie tylko dla mnie – nie do pojęcia.