Filmy, którym ODEBRALIBYŚMY Oscara

Maciej Niedźwiedzki
1. Miasto gniewu – często wracam do filmu Paula Haggisa i od pierwszego seansu bardzo wysoko go oceniam. To scenariuszowo elegancko uszyta amerykańska baśń. Odrobinę kiczu i krzta banałów, ale też kino pełną gębą. Na pewno na miarę najważniejszej statuetki. Wśród nominowanych w 2006 roku byli jednak dwaj jeszcze silniejsi zawodnicy: wstrząsający Capote i ponad wszystko Tajemnica Brokeback Mountain. Ang Lee sięga po niekonwencjonalny gejowski romans i wpisuje go w ramy uniwersalnej, ponadczasowej opowieści o miłości. Arcydzieło, arcydzieło, arcydzieło.
2. Jak zostać królem – dla mnie kliniczny przykład zachowawczości Akademii i szkolne kino. A ileż wokół było dobra do wyboru! W pierwszej kolejności The Social Network, reżyserskie magnum opus Davida Finchera. Realizacyjne nowatorstwo (nie było wcześniej tak dynamicznego kina dialogowego) i wnikliwa diagnoza społeczno-technologicznych przemian. Film gęsty od pomysłów, postaw, wątków i konfliktów. Prawdziwa kinofilska uczta. Co poza The Social Network? Ucieszyłbym się z triumfu intrygującej i przełomowej dla blockbusterowego kina Incepcji albo bezbłędnego Toy Story 3.
3. Zwyczajni ludzie – w 1980 roku akademicy naprawdę musieli oślepnąć. Nie więcej niż przyzwoity rodzinny dramat od Roberta Redforda wygrał z legendarnym Wściekłym bykiem. To odważna i bezkompromisowa biografia – a także przypowieść o odkupieniu – rozsadzana przez gigantyczne pokłady twórczej energii będących u szczytu możliwości Martina Scorsese i Roberta De Niro.
4. Angielski pacjent – lata 90. były oscarowo bardzo przewidywalne. Liczyły się wielkie opowieści, epicka skala i historie większe niż życie. Przyklasnę zwycięstwu Titanica, ale z Angielskim pacjentem mam problem, ponieważ jego głównym rywalem było odkrywcze Fargo. Bracia Coen z szablonowego kryminału wydobywają kolejne poziomy absurdu, żonglują popkulturowymi cytatami i wykoślawiają ludzkie relacje. To jednak znacznie więcej niż postmodernistyczna zgrywa, to również działający oczyszczająco moralitet, w którym nawet najbardziej oczywiste prawdy zyskują niespotykaną świeżość.
5. Spotlight – z jednej strony to tematycznie ważne, rzetelne i profesjonalne kino. Z drugiej natomiast nikt już nie pamięta o nowych WSZYSTKICH LUDZIACH PREZYDENTA! Teraz, kilka lat po ceremonii, chyba już każdy wie, że najlepszym filmem 2015 roku był obłędny Mad Max: Na drodze gniewu. To nieporównywalne z niczym kino rozrywkowe i najszczerszy, artystycznie spełniony, hymn dla kreacyjnych możliwości X Muzy. W XXI-wiecznym kinie spotkałem się jedynie z kilkoma nieskazitelnymi perłami. Mad Max: Na drodze gniewu jest na pewną jedną z nich.
Tomasz Raczkowski
1. Rocky – film z Sylvestrem Stallone’em to z pewnością pozycja kultowa, której jakości odmówić się nie da. Jednakże gdy patrzę na listę filmów nominowanych w głównej oscarowej kategorii w 1977 roku, to nijak mi nie wychodzi, że spośród nich to akurat Rocky zasługiwał na główną nagrodę. Słynny film o bokserze pokonał bowiem m.in. Taksówkarza. To arcydziełu Martina Scorsese należała się wtedy statuetka i gdybym mógł, odebrałbym ją twórcom najsłynniejszego filmu bokserskiego i dał właśnie twórcy Taksówkarza – który na to wyróżnienie musiał czekać kolejne 30 (!) lat.
2. Zakochany Szekspir – mówi się, że sukces tego filmu to koronny dowód potęgi Harveya Weinsteina, potrafiącego ukierunkować branżę na swoją korzyść. I trudno się z tym nie zgodzić, skoro w 1999 roku ten poprawny, ale miejscami mdławy epokowy romans z Josephen Finnesem i Gwyneth Paltrow zgarnął Oscara sprzed nosa konkurencji, wśród której znalazły się dwa współczesne klasyki kina wojennego – Cienka czerwona linia Terrence’a Malicka i Szeregowiec Ryan Stevena Spielberga. Wynik, który z perspektywy czasu wygląda dość kuriozalnie.
3. Operacja Argo – przyznam, że stawka w oscarowym wyścigu A.D. 2013 nie była oszałamiająco mocna. Jednak sensacyjno-szpiegowski dramat Bena Afflecka zdecydowanie nie był wówczas filmem najmocniejszym ani nawet rzucającym na kolana filmową maestrią. Nie tylko Operacja Argo wygrała z filmami o co najmniej klasę lepszymi, ale także wyróżnienie historii „wyrolowania” przez CIA Irańczyków w chwili rewolucji z 1978 roku wydało mi się decyzją niesłychanie naznaczoną politycznie, był to bowiem czas napięcia politycznego na linii Waszyngton-Teheran – ogłoszenie tej decyzji zdalnie przez Michelle Obamę z Białego Domu było po prostu w złym guście.
4. Zniewolony – w ogóle w złym guście jest przyznawanie najbardziej prestiżowych nagród ze względu na ideowy wydźwięk filmu, który sam w sobie oszałamiający nie jest. Tak było w 2014 roku, kiedy nagrodę, zgodnie z przewidywaniami, zgarnął Zniewolony Steve’a McQueena. Film w nurcie rozliczenia z niewolnictwem ciążącym nad historią USA był sprawnym i dobrym – ale nic ponadto. Przesłanie i obecny w filmie tragiczny patos zdają się zasłaniać całą resztę, co pozostawiło we mnie wrażenie przesadnej dosadności. A przydałoby się trochę polotu i finezji…
5. Kształt wody – najświeższy do niedzieli laureat Oscara to dowód na kinofilską pasję i umiejętności Guillermo del Toro. Jednak serce, nienaganny warsztat i baśniowy szyk to czasem za mało, by stworzyć film wybitny. Kształt wody oddziałuje nieco za prosto, za mocno dąży do metafory społecznej, za bardzo chce. Brakuje w tym trochę organicznej kinowej energii, której rok temu wśród nominowanych znaleźć można było z pewnością więcej.