REKLAMA
Ranking
Seriale, do których można wracać BEZ KOŃCA
REKLAMA
Szybka piątka #111
Na pewno znacie takie serie, do których z ochotą wracacie. Niezależnie od pory dnia, roku, samopoczucia i geopolitycznej sytuacji na świecie jesteście w stanie bez wysiłku klapnąć przed ekranem i z radością obejrzeć po raz kolejny jakiś odcinek. Jakikolwiek, bo przecież i tak już doskonale znacie te produkcje, zatem kolejność nie ma znaczenia. Ważny jest sam fakt obcowania z tym światem, tymi bohaterami…
Filip Pęziński
- Californication – wiem, wiem. Serial z Davidem Duchovnym szybko obniżył poziom, aby w ostatnim sezonie wejść na pełne pola żenady, ale całość oglądałem na przełomie liceum i studiów, toteż w dużej mierze ten serial mnie ukształtował i stanowi ważną część mojego życia. Wracam do niego regularnie i często. Poza wspomnianym ostatnim sezonem. Ten widziałem tylko raz. Powtórki nie będzie.
- Batman (Batman: The Animated Series) – serial dzieciństwa. Do dziś lubię do niego wracać, bo to rzecz najwyższej próby, a przy tym większość fabuł zamkniętych jest w pojedynczych, dwudziestominutowych odcinkach. Jeden z nich widziałem ledwo kilka dni temu. Małe arcydzieła.
- Glina – zdecydowanie mój ulubiony serial rodzimy. Widziałem całość przynajmniej trzykrotnie, do fragmentów wracałem nieskończoną liczbę razy, a cytatami ze scenariuszy Władysława Pasikowskiego posługuję się w codziennych rozmowach.
- Stranger Things – traktuję kolejne sezony serialu braci Duffer bardziej jak długie, kilkogodzinne blockbustery i jako takie świetnie wchodzą mi przy kolejnych powtórkach.
- Klan – mocno przewrotny tytuł na liście. W każdej polskiej rodzinie jest chyba polska opera mydlana, którą połowicznie chociaż śledziliśmy. W mojej był to Klan. Potrafię zatem nie oglądać serialu przez dwa lata, potem przypadkowo obejrzeć jeden odcinek, zaktualizować wiedzę na temat obecnego stanu rodziny Lubiczów i wrócić do niego za kolejne dwa lata.
Tomasz Raczkowski
- M*A*S*H – choć od premiery pierwszego odcinka minęło już niemal pięćdziesiąt lat, serial o mobilnym szpitalu polowym w czasie wojny koreańskiej do dziś pozostaje wyznacznikiem jakościowej telewizyjnej rozrywki. Świetny humor łączy się tu z konkretnym społecznym przesłaniem i unikalnym klimatem, zapewnianym przez galerię wyrazistych postaci, do których z miejsca się przywiązujemy. Mimo zmian obsadowych i długiego czasu trwania M*A*S*H utrzymał niezmiennie wysoki poziom przez całą emisję. Jednak ja najchętniej wracam do pierwszych trzech sezonów z oryginalnym składem – mimo że znam większość odcinków na pamięć, nigdy mi się nie znudziły.
- Twin Peaks – oryginalny serial z lat 1990–1991 urzeka fenomenalną grą kontrastów: sielska komediowość sąsiaduje tu z kryminalną grozą i najprawdziwszym horrorem. Groteska, która w ten sposób powstała, jest po prostu hipnotyczna. Wracając do Twin Peaks i jego mieszkańców, mam poczucie, że wracam do starych znajomych – to uczucie nigdy mi się nie znudzi. Trzeci sezon z roku 2017 to zupełnie inna bajka, ale nie mniej fascynująca. Wracam oddzielnie, ale tak samo chętnie.
- Rzym – uważam, że Rzym to jeden z najbardziej niedocenionych seriali, jakie wyprodukowało HBO i w ogóle, jakie powstały w XXI wieku. Przekonująca, momentami brutalna wizja przełomu epok okraszona została świetnym, wciągającym scenariuszem oraz znakomitą grą aktorską. Naprawdę szkoda, że ze względu na oglądalność serial został skrócony. Pierwszy sezon to majstersztyk, a drugi ustępuje mu tylko dlatego, że z wyżej wspomnianego powodu skondensowano w nim zbyt wiele wątków rozpiętych w latach. Nie zmienia to mojego uwielbienia dla tej produkcji.
- Latający Cyrk Monty Pythona – klasyka komedii, wzorzec z Sèvres abstrakcyjnego poczucia humoru. Skeczowa mozaika okraszona błyskotliwymi żartami i najwyższej jakości wykonaniem brytyjskich komików nie przestaje zachwycać i nigdy się chyba nie zestarzeje, nawet jeśli wiele puent nawiązuje do ówczesnej sytuacji społeczno-politycznej Zjednoczonego Królestwa. Ponadczasowość takich żartów jest jednym z fundamentów jakości grupy Monty Pythona.
- ALF – kwintesencja sitcomu lat 80., jedno z najfajniejszych wspomnień mojego dzieciństwa. Przygody kosmity z planety Melmac, choć gdzieś w drugiej połowie emisji zaczęły tracić na świeżości, wciąż pozostają świetną, napisaną z nerwem komedią, wyróżniającą się świetną praktyczną animacją tytułowej postaci i znakomitą dynamiką między głównymi postaciami. To kolejny z seriali, do których wracam jak do domu starych znajomych, i to pomimo że niemal każdy żart znam tu już na wylot.
Łukasz Budnik
- Biuro – wersja amerykańska. Cudowny, absurdalny humor, galeria znakomitych postaci i kapitalny scenariusz – mieszanka, która powoduje, że do Biura zawsze świetnie się wraca, czy to na wyrywki, czy to do całości. Konstrukcja gagów i to, w jaki sposób są zagrane (fenomenalny Steve Carell), sprawiają, że, oglądając Biuro, zawsze czuje się świeżość. Poza tym – gdy raz zapałasz sympatią do tych bohaterów, trudno się jej wyzbyć.
- Zagubieni – serial, do którego mam ogromny sentyment. Zagubieni był pierwszym i jedynym serialem, który śledziłem na bieżąco z wypiekami na twarzy, wsiąkając w fandom i żyjąc każdym kolejnym odcinkiem. Pomimo rozczarowującego zakończenia (które – co ciekawe – lepiej działa, gdy ogląda się serial ciągiem) nie potrafię nie myśleć ciepło o tej historii i chętnie do niej wracam, często powtarzając sobie przynajmniej pojedyncze sceny.
- Rick i Morty – serial animowany, który od początku ujął mnie kreatywnością twórców, absurdalnym humorem i galerią interesujących postaci. Scenariusz kipi pomysłami, które z powodzeniem mogłyby służyć jako kanwa filmu science fiction! Najbardziej cenię jednak w Ricku i Mortym momenty zwyczajne, nacechowane trafnymi spostrzeżeniami dotyczącymi związków i rodziny. Fascynujące, że w serialu pełnym wulgarnych żartów i podróży między wymiarami znalazło się miejsce na tyle życiówki. To wszystko sprawia, że Rick i Morty jest serialem wielokrotnego użytku.
- Breaking Bad – wybitnie napisany i zagrany dramat, lepszy z każdym sezonem, regularnie spuszczający na widza emocjonalne bomby. Przy żadnym innym serialu nie miałem tak wyraźnego poczucia, że wszystkie sezony tworzą idealną, rozważnie przemyślaną całość. Bryan Cranston i Aaron Paul zasłużyli swoim aktorstwem na wszystkie nagrody świata. Dla samych występów i perfekcyjnego scenariusza jestem w stanie regularnie wracać do fragmentów, a nawet całości historii Walta White’a.
- Euforia – pierwszy sezon w całości widziałem co prawda dotychczas tylko raz, ale do poszczególnych scen wracałem już niejednokrotnie. Realizacja Euforii stoi na niebywałym poziomie – montaż, zdjęcia, operowanie muzyką i kolorami, tempo… Każdy odcinek to kolejny przykład maestrii twórców. W parze z niesamowitą stroną wizualną idzie świetny scenariusz i kapitalne aktorstwo. To, co wyczynia tu Zendaya, po prostu zachwyca.
REKLAMA