SZYBKA PIĄTKA #110. Filmy, których NIGDY nie obejrzymy
Wstępniak będzie krótki – oto filmy, po które z różnych przyczyn nie zamierzamy sięgać, obojętnie gdzie i kiedy. Oczywiście już 007 udowodnił, żeby nigdy nie mówić (ani tym bardziej pisać) nigdy. Niemniej kino nie ma być obowiązkiem, lecz przyjemnością. Po co się więc zmuszać? Tradycyjnie na typy czytelników czekamy w komentarzach. Czuwaj!
Jacek Lubiński
1. Gwiezdne wojny IX – Niestety, ale poziom zniesmaczenia po Ostatnim Jedi oraz fabularno-stylistyczny burdel, który ten film zaserwował, są tak duże, iż zwyczajnie nie mam ochoty obcować ze zwieńczeniem tej, pożal się Spocku, nowej nowej trylogii. Enough is enough, jak to się ładnie mówi. Zwłaszcza iż – co przyznali przecież sami twórcy – nie ma i nigdy nie było na nią sensownego pomysłu. Zatem tym bardziej, jak to się nie mniej ładnie rzecze, why bother?
2. Kolejne fazy Marvela – Jarałem się pierwszymi dwoma, lecz już trzecią odbębniłem niejako z obowiązku (choć przecież zaczęła się rewelacyjnie, bo od bodaj wciąż najlepszej Wojny bohaterów). Cap zdziadział, Stark poszedł do piachu, Thor się rozpił, Hulk złagodniał, a reszta albo podpiera kąty, albo nie jest wystarczająco interesująca, żeby widz śledził ich losy. W dodatku kolejne filmy z tego uniwersum są coraz bardziej żenujące, a zapowiedzi przyszłych ani mnie ziębią, ani grzeją. To zatem dobry czas, żeby zakończyć przygodę z ekipą superbohaterów. Cześć, i dzięki za ryby.
3. Indiana Jones V – Trójka zakończyła się idealnym odjazdem w stronę zachodzącego słońca. I po latach odkopali tą skamielinę. A ja ją obejrzałem ze sporym zażenowaniem. Czwórka kończy się ślubem – i też dobrze, bo sugeruje stateczne życie, które należy zostawić w spokoju. Ale Hollywood ciśnie. Szczęśliwie nadal nie mają gotowych podwalin, a że Ford nie robi się młodszy, to jest szansa, że film nie powstanie. Gdyby jednak go nakręcili, to w kinie tym razem się nie stawię. Już raz dałem się nabrać, dziękuję bardzo.
4. Kolejne aktorskie remaki Disneya – Z tych poprzednich nie obejrzałem żadnego, więc siłą konsekwencji następnych również nie tknę. Zważywszy jakie tytuły przed nimi zostały, nie widzę powodu, aby dawać im choćby cień szansy. Choć przyznam jednocześnie, że będę obserwował sytuację, bo ciekawi mnie, jak bardzo można spieprzyć Małą syrenkę, Dzwonnika z Notre Dame czy Pocahontas, którym w animowanej wersji nic nie brakowało. Ta wizualna rewolucja nie jest moja.
5. Katyń, Wołyń, Dywizjon 303 w różnych wersjach i inne – To teraz coś ze współczesnej klasyki. Nie wątpię, że część z tych pozycji to ważkie dzieła, a kilka innych jest zaskakująco udanych. Ale raz, że – no właśnie! – są polskie, czyli z reguły trochę o kant dupy; a dwa, że zwyczajnie nie czuję potrzeby. Dobrze wiem, co się w danych historiach wydarzyło i oglądanie, jak mordują Polaków na potęgę, albo jak ci Polacy zabijają bohatersko innych przy udziale słabych efektów, kiepskiej realizacji bądź wątpliwej narracji nie zmieni mojego podejścia do tych kart historii. Po co się więc denerwować? Obejrzałem, co prawda, Miasto 44, ale powiedzmy sobie szczerze: była to dość oryginalna wizja twórcza, która powstanie warszawskie brała w nawias. I jakkolwiek obejrzałbym oczywiście coś jeszcze w tym rozległym temacie – im bardziej nieszablonowego i epickiego, tym lepiej – tak te już powstałe lub mające wkrótce premierę tytuły absolutnie nie są na mojej liście „do-zo”.
Odys Korczyński
1. Wzgórza mają oczy 2 – W zupełności wystarczy mi seans pierwszej części, zwłaszcza że podobno od tej drugiej nawet sam Craven się odżegnuje. Jeśli ma być gorzej niż w pierwszej, a potwierdzają to liczne opinie krytyków i widzów (przy czym pierwsza nie należała do rewelacji), nie widzę konieczności, by sprawiać sobie tę nieprzyjemność i męczyć oczy po raz kolejny, oglądając ten sam fabularny schemat, w dodatku niestraszny.
2. Rekinado 3: O rybia płetwa – Przetrwałem dwie części, co i tak poczytuję sobie za wielki sukces. Byłem świadkiem prawdziwych cudów: latających wraz z tornadem krwiożerczych rekinów, spadających na swoje ofiary wprost z nieba. Dodatkowo wstrząsnęła mną usilnie dramatyzowana gra aktorska i krzyki wybebeszanych ofiar. Nie chcę więcej. Absolutnie.
3. Diary of the Dead: Kroniki żywych trupów – Temat żywych trupów wydaje mi się w ostatnich latach maksymalnie eksploatowany. Pamiętam jeszcze z dzieciństwa filmy o zombie, które żywiły się ludzkimi mózgami. Nie mam pojęcia, co w tej materii można nowego powiedzieć, zresztą chodzące trupy zawsze mnie bardziej śmieszyły, niż przerażały.
4. Tokijska policja gore – Trochę złamałem zasadę, bo widziałem pierwsze 3 minuty tej japońskiej superprodukcji. Wytrzymałem do pierwszego trupa, a tych z pewnością będzie w filmie więcej. Dodatkowo twórcy zadbali, żeby przebrane za nimfetki Japonki były jednocześnie seksualnymi mutantami, co ma zwiększyć podniecenie u widzów. U Japończyków pewnie tak. U mnie raczej nie. Wolę bardziej klasyczne podejście do tematu. Może też ostatnio mam przesyt zmiksowanych kości z wnętrznościami, ale pewnie to taki halloweenowy okres, pełen flaków i czyhających w każdym kącie potworów.
5. Podatek od miłości – Polskie komedie romantyczne mają swój charakterystyczny styl – wynajęte mieszkania po home stagingu, warszawskie wyższe sfery lub inne korpospołeczne układy oraz same zagraniczne hity w ścieżce dźwiękowej. Wystarczy obejrzeć jeden film, na przykład Listy do M., i wie się już wszystko.
Szymon Skowroński
1. Nekromantik 2 – Wystarczyła mi część pierwsza. Nie jestem ani przeciwnikiem filmowej obscury, ani też typem nietolerancyjnym wobec dewiacji czy zboczeń. Jednak z filmu Jörga Buttgereita biła tak nieprzyjemna atmosfera, że po prostu nie chciałem zostawać w tym świecie ani chwili dłużej. Kino może służyć do eksploracji najgłębszych zakamarków ludzkiej psychiki i duszy i tę funkcję Nekromantik spełnia doskonale. Po prostu czuję, że druga część nie wniesie nic nowego do tematyki, a filmów do obejrzenia mam tyle, że na ten obraz prawdopodobnie nigdy nie znajdę czasu.
2. Melancholia (reż. Lav Diaz) – No właśnie, czas. Jest chyba jedynym prawdziwym towarem luksusowym we współczesnym świecie. Nigdy nie chciałem mieć ani góry pieniędzy ani sportowego auta, ani posiadłości na prywatnej wyspie. Chciałem mieć tylko jedno – czas na realizację swoich zainteresowań. Staram się wygospodarować, ile się da na oglądanie i realizowanie filmów. Jako widz nie gardzę żadnym gatunkiem, interesuje mnie kino z każdego zakątka świata, o każdym formacie. Być może dla filmoznawczej satysfakcji obejrzę jeden z filmów Lava Diaza, mistrza slow cinema, którego obrazy rozciągają się w czasie. Najpewniej będzie to Kobieta, która odeszła, nagrodzona Złotym Lwem w Wenecji. Szczerze wątpię, bym kiedykolwiek znalazł siedem godzin na obejrzenie Melancholii…
3. Totalny kataklizm – Bo, szczerze, po co?
4. Polityka – Trochę z przekonania, a trochę z braku zainteresowania. Wystarczająco dużo osób obejrzało filmy Vegi, wystarczająco dużo gotówki Vega zarobił na swoich produkcjach, wystarczająco dużo się o nich pisało w każdym możliwym kontekście. Nikt nic na tym nie straci – świat, Vega ani ja – jeśli nie obejrzę Polityki i nie będę miał na jej temat wyrobionego zdania.
5. American Pie – Tutaj historia jest nieco zawiła. W latach młodzieńczego zachłyśnięcia kinem artystycznym gardziłem komedią braci Weitz, uważając ją za coś pośledniego, niegodnego mojego zainteresowania. Kino równało się dla mnie dramatom, filmom psychologicznym, klasykom. Postanowiłem sobie, że nigdy w życiu nie zniżę się do poziomu „przeciętnego widza” i nie obejrzę filmu o gościu wsadzającym członka w szarlotkę. Lata minęły, a moja postawa wobec świata nieco się przekalibrowała. Rozumiem fenomen tego cyklu, nie odmawiam nikomu prawa do uważania ich za znakomitą rozrywkę. Do tej pory nie obejrzałem jednak American Pie i pewnie już tego nie zrobię. Chyba że będę ubezwłasnowolniony niczym Alex z Mechanicznej Pomarańczy i ktoś puści mi ją przed oczami, nie dając możliwości odwrócenia wzroku. W każdym innym wypadku po prostu wybiorę coś innego.