SZYBKA PIĄTKA #110. Filmy, których NIGDY nie obejrzymy
Krzysztof Dylak
1. Disco polo – Od razu zaznaczę, że nie mam obiekcji do kina rozrywkowego i muzyki rozrywkowej, jeśli trzyma poziom. Gatunku rodzimego disco, a zwłaszcza jego fenomenu, nie jestem w stanie zaakceptować. Nie wiem, ile musiałbym wtoczyć w siebie alkoholu, żeby z ochotą zatańczyć do piosenek „Zenków”, „Weekendów” czy innych „Boysów”. Było do przewidzenia, że bo boomie na dźwięki „spod remizy” nasza kinematografia będzie chciała wziąć w obieg ten temat. Nie pomógł udział uznanych, polskich aktorów na zachętę. Film może i jest intencjonalnie przekoloryzowany, niezbyt ambitny i nawet niejako momentami wyśmiewa popularność trendu tej muzyki, ale… No cóż, nieładnie jest krytykować film, którego się nie obejrzało. Kolega pożyczył mi Disco polo, a ja naprawdę chciałem się przełamać. Nie udało się. Już na wstępie, kiedy zobaczyłem menu płyty i moje uszy zapoznały się z dźwiękami (wiadomo jakiego pokroju), odpuściłem. Kolega po film się nie zgłosił. Trochę mu się nie dziwię. O zgrozo, powstaje film o najpopularniejszym śpiewaku disco polo. Nie sądzę, że podejmę się obejrzeniu tej propozycji nawet za dopłatą.
2. 50 twarzy Greya – Pamiętam tę marketingową manipulację: nadchodzą Walentynki, więc film według książki w klimacie sadomasochistycznego harlequina może przemówić do wyobraźni, zwłaszcza płci przeciwnej. Ja nie dałem się naciągnąć. I nadal jakoś nie zamierzam. Obejrzałem za to parodię tego prawdopodobnie banalnego, „wydmuszkowatego” love story z domieszką perwersji dla gospodyń domowych i wystarczy. Nie wspomnę już nawet o kontynuacji. Podobno sami odtwórcy głównych ról chcą się odciąć od postaci, które, jak by nie narzekać, przyniosły im rozgłos i pieniądze. Ja z pewnością wolę obejrzeć kolejny raz Dziewięć i pół tygodnia Adriana Lyne’a, z którego obraz pani Johnson niewątpliwie korzystał.
3. Zmierzch – Komentarz podobny do tego, co znajduje się powyżej. Najpierw bestsellerowa powieść, a następnie oczywiście równie dochodowy film. I znów ta nachalna promocja. Po latach postanowiłem zacisnąć zęby (nomen omen) i obejrzeć chociaż pierwszą część. Może byłem zbyt uprzedzony? Może pozytywnie się zaskoczę? Nic podobnego. Ten papierowy romansik mrukliwej nastolatki ze znudzonym wampirem okazał się blady jak cera Pattinsona. Wytrwałem niemal do połowy. I na 99 procent nie skuszę się, żeby dać tej produkcji kolejną szansę.
4. Kobiety mafii 2 – Patryk Vega to taki Zenek Martyniuk polskiego kina. Oczywiście filmy „Vegety” nie traktują o tym, o czym śpiewa król polskiego disco. Na tym różnice się chyba kończą. Ja wiem, to wolny kraj, demokracja, każdy ma swój gust, ogląda, co chce, i nikomu nic do tego. No i o gustach się nie dyskutuje. Nieprawda. Właśnie, że się dyskutuje! Bo to jest jak wymiana poglądów. Reżyser wzbogacił się na taniej sensacji swoich filmów, podobnie jak muzykant Martyniuk na taniej rozrywce. Ale czy ja muszę się mu dokładać do pensji? Fakt – widziałem pierwszą część, na szczęście nie w kinie, tylko w telewizji. „Wyjąłem kij z tyłka” i obejrzałem. Przyznam się, że po seansie pomyślałem jednak: „Patryk, kij ci w oko”. A podobno dwójka jest jeszcze gorsza, czyli bardziej bezsensowna. Wątpię, czy przekonam się o tym na własne oczy.
5. Doktor sen – Lśnienie Kubricka należy do mojego top wszech czasów, dla mnie jest to jeden z niedoścignionych filmów pod względem klimatu. Stephen King płodzi tyle książek. że twórcy filmowi ledwo nadążają z adaptacją. Niestety (?) znaleźli czas na ekranizację kontynuacji Lśnienia, a po zwiastunach widać, że film będzie przypominać najnowszy rozdział powieści To. Czy to dobrze, czy źle, trudno jeszcze uczciwie stwierdzić. Ewan McGregor to na pewno jasny punkt produkcji, pasujący do roli dorosłego syna Jacka Torrance’a. Za bardzo jednak uwielbiam pierwowzór, żeby obejrzeć ten sequel. Mam wrażenie, że lepszym pomysłem scenariusza byłoby, gdyby duch pisarza chciał opętać syna w wieku dorosłym, zwabić go z jego rodziną do hotelu Overlook, aby powtórzył jego czyn. No cóż. Wybrano raczej inny wariant.
Tomasz Raczkowski
1. Wyjazd integracyjny, Ciacho i inne polskie „komedie” – Widziałem kilka filmów tego podgatunku (w tym wypadku termin ten nabiera dodatkowego znaczenia) i wrażenia wystarczą, bym nie dotykał już więcej wyrobów filmopodobnych, przed którymi ostrzegają najczęściej białe plakaty od szablonu i kilka stałych nazwisk. Znam przyjemniejsze zajęcia. W zasadzie chyba trudno znaleźć mniej przyjemne.
2. Fahrenheit 11/9 – Ogólnie cenię Michaela Moore’a, bo nawet jeśli można się z nim nie zgadzać, to robi skłaniające do myślenia krytyczne kino, mocno osadzone w społeczno-politycznej wrażliwości. Fahrenheit 9.11 to idealny film, o który można się spierać – ostry, z wyrazistą tezą i prowokujący dyskusję. Ale do „kontynuacji” z 2018 roku chyba się nie zabiorę – za bardzo wygląda ona na pozbawioną krytycznego dystansu publicystykę, a człapiący i sarkający w zwiastunach Moore bardziej niż filmowego aktywistę z prawdziwego zdarzenia wygląda, jakby w końcu stał się amerykańską inkarnacją Jerzego Urbana.
3. Rocketman – Od samego początku nie mam serca do tego filmu. Być może dlatego, że wciąż nie opuściło mnie znużenie gładkimi obrazami muzycznymi, wywołane Bohemian Rhapsody. Eltona Johna lubię posłuchać, ale jego biografia nieszczególnie mnie ekscytuje, a po kawałkach rzuconych do zwiastunów i pojawiających się w sieci recenzji nie spodziewam się niczego więcej niż przezroczysty standard gatunku. Nie przekonuje mnie nawet, że sam John chwali wcielającego się w niego Tarona Egertona – a może to właśnie ostateczny powód zniechęcenia.
4. Avatar 2 – Pamiętam jeszcze ogólną ekscytację Avatarem Jamesa Camerona i trochę mi smutno na myśl, że było to już dziesięć lat temu. Humor poprawia mi nieco saga związana z kontynuacjami – bo jest, co by nie powiedzieć, zabawna. Seria, która miała zdefiniować kształt kina w kończącej się już dekadzie, znajduje się w fazie nieustannej produkcji, niemalże znikając z horyzontu rynku zdominowanego przez kino superbohaterskie i powracające znów Gwiezdne wojny. Dlatego prawdopodobnie Avatara 2 nigdy nie obejrzę – bo nawet, jeśli kiedyś w końcu trafi do kin (a równie dobrze może skończyć jako nieukończony film-legenda), to istnieje duża szansa, że po prostu mnie już nie obejdzie, tym bardziej że „jedynką” zachwycony bynajmniej nie byłem.
5. Eter – Szanuję twórczość Krzysztofa Zanussiego i choć zasadniczo nie utożsamiam się z jego światopoglądem, doceniam także konsekwencję intelektualną. Szkoda tylko, że nie idzie za nią konsekwentna rzetelność w filmowym rzemiośle (może właśnie dlatego, że Zanussi robi Kino Artystyczne pisane wielkimi literami i traci z horyzontu przyziemność ich konstrukcji). Po niepełnym seansie Obcego ciała (nie dałem rady, ale kiedyś dokończę) nie chcę już oglądać współczesnych filmów Zanussiego – choćby z szacunku dla jego dawnych dokonań. Dlatego Eter będę omijał, a zamiast tego obejrzę ponownie Barwy ochronne lub Iluminację.