search
REKLAMA
Action Collection

SZALONY JACKSON. W pewnym sensie – najlepszy film ever

Szymon Skowroński

12 lutego 2018

REKLAMA

Kiedyś to robili filmy. Nie to, co dziś. Nikt nie przejmował się polityczną poprawnością, równouprawnieniem, moralnymi rozterkami czy takimi drobiazgami jak spójny scenariusz lub psychologiczna głębia postaci. Do sukcesu wystarczył umięśniony bohater, psychopatyczny antagonista, ozdobniki w postaci aktorek drugoplanowych, trochę wybuchów, garść one-linerów i jako taka fabuła. Jeśli wszystko się w miarę kleiło, to nikt nie potrzebował nic więcej. Nie to, co dziś.

Weźmy takiego Szalonego Jacksona. To prawdopodobnie najlepszy film wszech czasów. Naprawdę. Znajdziecie tu absolutnie wszystko, czego potrzeba, żeby dobrze się bawić. No bo po co chodzimy do kina, zakładamy Netflixa albo kupujemy płyty w Empiku? Dla rozrywki, relaksu i paru chwil zapomnienia – tak bardzo potrzebnych w tych zabieganych, zwariowanych czasach. I wszystko to oferuje Jackson, któremu stuka dziś trzydziestka. Rok 1988 wydaje się całkiem bliski. Pamiętamy przecież lata dziewięćdziesiąte, pierwsze wideoodtwarzacze, kasety VHS i tchnienie zachodniej jakości w mieszkaniach naszych rodziców. Wszystko to działo się dopiero co. Dopiero co wypożyczaliśmy Szklaną pułapkę, Nico – ponad prawem czy Czerwoną gorączkę. Rain Man? Pracująca dziewczyna? Przypadkowy turysta? Coś tam było, coś tam było. Ale ten Jackson… to dopiero film!

A kim w ogóle jest ten cały Szalony Jackson? To gliniarz. Twardy. Najtwardszy z twardych. Najtwardszy z najtwardszych. Prawdopodobnie twardszy niż stal, diament czy włókno Spectra. Żeby nie brnąć w bezsensowne porównania, posłużmy się sceną z filmu. Zanim w ogóle Jacksona poznamy, słyszymy na jego temat dialog między dwójką jego kolegów z pracy. „Podobno jest wynikiem eksperymentu NASA, które chciało stworzyć człowieka, który mógłby przeżyć w przestrzeni kosmicznej bez skafandra”. „Podobno jest dzieckiem ludzkiej matki i yeti”. „Raz kopnął jednego gościa tak, że temu jądra utknęły w brzuchu i już stamtąd nie wyszły”. Jeszcze nie widzieliśmy twarzy tego faceta, a już wiemy, że nie ma z nim żartów. Wreszcie – pojawia się w kadrze. Wizerunku i sylwetki użyczył mu Carl Weathers. Kupa mięśni, szelmowski uśmiech i błysk w oku. Bohater na miarę swoich czasów. A może bohater na miarę wszech czasów?

Jednak Jackson to nie tylko ciało. To przede wszystkim – dusza. To gliniarz, który serce ma po stronie odznaki. Skończył prawo na Harvardzie. Założę się, że wybudzony ze snu potrafi cytować fragmenty konstytucji. Jednak nie interesowała go kariera za biurkiem. Jego żywioł to ulica, a ściganie przestępców to nie tylko jego praca – to także jego hobby. Wszystko komplikuje się, kiedy zostaje zdegradowany za agresywną napaść na syna znanego biznesmena. Ale dobrze wiemy, że synalek na to zasługiwał – i że niedaleko pada jabłko od jabłoni. Kiedy poznajemy złego gościa – Petera Dellaplane’a – ani przez chwilę nie mamy wątpliwości, z kim mamy do czynienia. Twarzy i obłędu użyczył mu Craig T. Nelson.  Tak więc Jackson ma z Dellaplanem na pieńku, a sytuacja komplikuje się jeszcze bardziej, kiedy policjantowi pomaga żona złoczyńcy, której uroku i smukłego ciała użyczyła Sharon Stone. Dellaplane w akcie zemsty zabija żonę i próbuje wrobić w morderstwo Jacksona. Ten dociera do byłej kochanki swojego wroga i we dwójkę rozpracowują przestępczy syndykat.

I to tyle, jeśli chodzi o intrygę. Jeśli w trakcie filmu ktokolwiek zgubiłby się w jego zawiłościach, to w kilku scenach postacie wyjaśniają wprost, co się właśnie dzieje i co się będzie działo za chwilę. Nie trzeba więc zbytnio się skupiać – zresztą komu by to przyszło do głowy, kiedy na ekranie pręży się Carl Weathers, uśmiecha się Sharon Stone, a śpiewa i tańczy Vanity, znana m.in. z występów w grupie Prince’a. Scenariusz oferuje jednak coś znacznie lepszego niż skomplikowaną fabułę: mianowicie w filmie roi się od one-linerów, czyli krótkich, dosadnych, dowcipnych żartów, wypowiadanych przez bohaterów w różnych sytuacjach. Najczęściej rzuca nimi, rzecz jasna, Jackson. Do najlepszych należy ten o żeberkach z grilla, pojawiający się przy okazji spalania przeciwnika za pomocą miotacza ognia. Cytat to zresztą kultowy, idealnie podsumowujący i określający charakter bohatera: Jackson nawet w największej gorączce myśli o amerykańskich wartościach.

Film ma genialną obsadę: oprócz wymienionych aktorów w epizodach pojawiają się Ed O’Ross, Sonny Landham, Bill Duke, Robert Davi i Thomas J. Wilson. Dla fanów lat osiemdziesiątych nie będzie problemem skojarzenie twarzy znanych ze Szklanej pułapki, Predatora czy Powrotu do przyszłości. A takich aktorów już nie ma… Nad reżyserią czuwał doświadczony asystent produkcji i koordynator kaskaderów Craig R. Baxley. Jego sprawna ręka prowadzi nas przez meandry akcji, a obraz kipi od przemocy, adrenaliny, testosteronu. Sceny strzelanin, pościgów i bijatyk są świetnie zaplanowane, nakręcone i zmontowane – widać rękę fachowca. Szczególnie rozczula ostatnie starcie między dobrym a złym. Otóż wcześniej widzieliśmy Dellaplane’a ćwiczącego walkę wręcz. Kiedy dochodzi do ostatecznej konfrontacji, bohaterowie uzbrojeni są w pistolety. Nie ma żadnych przeciwwskazań, żeby rozegrać sprawę za pomocą kul – jednak z jakichś powodów obaj odrzucają broń i stają do walki na pięści. Właśnie to jest kluczem do zrozumienia istoty Szalonego Jacksona. Kiedyś nikt nie potrzebował nic tłumaczyć. Dobrzy goście byli dobrzy. Źli goście byli źli. Każdy potrzebował dobrej akcji.

Biorąc pod uwagę wszystko powyższe, można z całą pewnością postawić dość odważną, ale uzasadnioną tezę. Mianowicie jeśli szukamy w kinie świetnego bohatera, który dużo żartuje, świetnie flirtuje i celnie strzela; antagonisty, który jest zły tak po prostu, bez żadnej większej przyczyny, ukrytej w wydarzeniach z dzieciństwa; dużej liczby krwawych strzelanin i małej liczby filozoficznych uniesień oraz występu wielu czarnoskórych aktorów, to Szalony Jackson może być najlepszym filmem. Ever.

korekta: Kornelia Farynowska

REKLAMA