search
REKLAMA
Ranking

Świat po apokalipsie. FILMY Z GRZYBEM ATOMOWYM W TLE

Damian Halik

29 sierpnia 2017

Filmorg - grafika zastępcza - logo portalu.
REKLAMA

Godzilla

Historia jednego z najsłynniejszych filmowych potworów na stałe łączy się z nuklearnym zagrożeniem. W zamyśle twórców Godzilla, która zadebiutowała na wielkim ekranie w listopadzie 1954 roku, miała stanowić alegorię niebezpieczeństw płynących z wykorzystania broni atomowej. Do jej powstania przyczynił się między innymi incydent, w którym japoński kuter rybacki padł ofiarą operacji Castle Bravo, prowadzonej przez Amerykanów na Oceanie Spokojnym. W kinematografii Kraju Kwitnącej Wiśni mowa najczęściej o “przebudzeniu” prastarej bestii podczas prób jądrowych na Pacyfiku, natomiast w przypadku filmów amerykańskich pojawia się dwojaka sugestia. W masakrującej materiał źródłowy Godzilli Rolanda Emmericha z 1998 roku mowa była o potworze zrodzonym z napromieniowanych na skutek testów nuklearnych jaj legwanów. Przy kolejnym podejściu, czyli Godzilli z 2014 roku, scenarzyści z USA poszli jednak po rozum do głowy i przybliżyli się do oryginału, co potwierdza powiązany z nią Kong: Wyspa Czaszki. W obu tych filmach wykorzystano podobne ujęcia zrzutów bomb, poparte słowami “Detonacje w okolicach atolu Bikini nie były próbami jądrowymi. To były próby zabicia czegoś”.

Atomowy amant (1999, reż. Hugh Wilson)

Na mojej liście nie mogło zabraknąć miejsca dla Atomowego amanta. Film Hugh Wilsona nie jest pozycją wybitną, ale daje nam pewne pojęcie na temat szerzącej się w latach 60. paranoi. Coraz popularniejszy obecnie ruch prepersów, przygotowujących się na koniec świata, to nic innego jak odgrzewanie mody, która w Stanach Zjednoczonych panowała w początkowej fazie zimnej wojny. Twórca kultowej Akademii policyjnej wziął na cel niejakiego pana Webbera (w tej roli Christopher Walken), święcie przekonanego, że rozpoczął się radziecki atak przy użyciu broni nuklearnej. Ekscentryczny wynalazca nakazuje swej żonie Helen (Sissy Spacek) zabrać ich kilkuletniego syna i jak najszybciej udać się do doskonale przygotowanego na tę ewentualność schronu. Właz się zamyka, a rodzina Webberów w obawie przed chorobą popromienną spędza w ukryciu kolejnych trzydzieści pięć lat. Po tym czasie dorosły już Adam (Brendan Fraser) opuszcza bezpieczny azyl i trafia do świata zupełnie odmiennego niż ten, o którym opowiadali mu rodzice. Tak pokrótce prezentuje się zarys fabuły Atomowego amanta. W tym przypadku mamy więc do czynienia z wyimaginowanym grzybem atomowym, wpływającym na życie konkretnej rodziny. Dalsza część filmu wygląda natomiast jak typowa opowieść o dziwaku, który próbuje odnaleźć się w zupełnie obcym mu miejscu. Plus za występ Brendana Frasera i Alicii Silverstone, będących pod koniec lat 90. u szczytu swych karier.

A gdy zawieje wiatr (1986, reż. Jimmy T. Murakami)

Pierwszym moim skojarzeniem po obejrzeniu tej pozornie błahej animacji była Piosenka o końcu świata Czesława Miłosza. Podobnie jak polski noblista, Murakami niejako bawi się z percepcją widza: wiemy, co jest głównym tematem tej produkcji, jednak narracja zdaje się zupełnie go bagatelizować. Film oparty jest na powieści graficznej Raymonda Briggsa, opowiadającej o dwojgu starszych ludzi, mieszkających gdzieś na odludziu i sumiennie wykonujących zalecenia z rządowej broszurki na temat zagrożenia nuklearnego. Czy apokalipsa dokonała się, a Hilda i Jim spokojnie czekają na pomoc, która nie ma prawa do nich dotrzeć? Czy do ataku w ogóle doszło? A gdy zawieje wiatr nie daje prostych odpowiedzi, będąc przy tym animacją nad wyraz dojrzałą i ujmującą nawet (a może przede wszystkim!) widza dorosłego.

Doktor Strangelove, czyli jak przestałem się martwić i pokochałem bombę (1964, reż. Stanley Kubrick)

Zdecydowanie mój ulubiony film w całym dorobku Stanleya Kubricka, bo czy może być coś śmieszniejszego niż koniec świata zgotowany nam przez dwa dysponujące olbrzymim arsenałem nuklearnym mocarstwa? Jeden z najlepszych reżyserów w historii kinematografii przesuwa granice absurdu tak daleko, że pod koniec seansu właściwie nie wiadomo, co się właśnie obejrzało (a raz zobaczonej rzeczy nie da się “odzobaczyć”). Brakuje tu tylko walki na ciasta, która została wycięta z ostatecznej wersji filmu, mimo że jej nakręcenie trwało niemal dwa tygodnie i pochłonęło około dwóch milionów dolarów.

Doktor Strangelove to doskonała satyra na polityczną zawieruchę, związaną z okresem zimnej wojny. Kubrick co rusz punktuje Amerykanów: ich patriotyzm na pograniczu fanatyzmu; zbyt wielką siłę, skumulowaną w rękach nieodpowiedzialnych osób; podwójne standardy, nie przeszkadzające władzom w przygarnianiu pod swe skrzydła nazistowskich naukowców, których wiedza może zostać wykorzystana ku chwale ojczyzny; czy wreszcie stosunki dyplomatyczne na linii USA – ZSRR, jakże odmienne od tego, co przeciętny obywatel obserwował na co dzień, słuchając o niepisanym konflikcie między mocarstwami. Na tym tle przedstawienie radzieckiego przywódcy jako alkoholika i dziwkarza, a ich ambasadora jako szpiega są jak niewinne prztyczki, oparte na obiegowej opinii.

Genialna, potrójna kreacja Petera Sellersa oraz równie wybitne, towarzyszące mu główne trio: George C. Scott (generał “Buck” Turgidson), Sterling Hayden (generał brygady Jack D. Ripper) i Slim Pickens (major T.J. “King” Kong) to jedynie wisienka na torcie tej jakże makabrycznej w swym przesłaniu satyry, odzierającej zimnowojenną narrację z jakiejkolwiek sensowności.

korekta: Kornelia Farynowska

REKLAMA