1976-1980. Od Bruneta wieczorową porą do Misia
BRUNET WIECZOROWĄ PORĄ (1976)
Pierwszy z trzech filmów Stanisława Barei napisanych do spółki ze Stanisławem Tymem zapoczątkował okres najsłynniejszych i żywo komentowanych do dzisiaj trzech komedii : „Brunet wieczorową porą” (1976), „Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz” (1978) oraz „Miś” (1980). Zanim obecny w obsadzie wszystkich trzech obrazów Krzysztof Kowalewski został dyrektorem Krzakoskim i kierownikiem produkcji Hochwanderem, wcielił się w rolę skromnego korektora Michała Romana, którego rodzina wybywa z domu na weekend, a on sam ma zamiar spokojnie popracować nad błędami książkowymi. Niestety – najpierw odwiedzają go sąsiedzi z radiem, o które nie prosił; wieczorem, podczas emisji westernu „Poprzez prerie Arizony”, gaśnie zapowiadane przez spikerów światło, a zaraz potem Romana odwiedza Cyganka przepowiadająca przyszłość. A przyszłość ta rysuje się interesująco – odzyskanie zegarka, możliwa wygrana w totolotka oraz… morderstwo, dokonane na niespodziewanym gościu o czarnych włosach. Rano mleczarz przynosi zegarek, radio ogłasza dokładnie te same numery totka, a po całodziennych perypetiach na mieście Michał wraca wieczorem do domu. Nie mija wiele czasu, gdy w przedpokoju nagle staje brunet, witający się słowami „to ja, Krępak, że tak powiem”. Nasz bohater robi wszystko, żeby nie tyle zabić, ilr wyrzucić za drzwi natręta z Ciechocinka z całą walizką pieniędzy. Niestety – przypadek sprawia, że Krępak tego samego wieczoru traci życie z ręki Michała. Aby rozwiązać kryminalną zagadkę, co Krępak robił w domu Romanów, z pomocą Michałowi przychodzi jego najlepszy przyjaciel Kazik…
![]() | ![]() |
Pierwotnie rolę główną miał zagrać Stanisław Tym, lecz po kłótni z Bareją nie tylko wycofał się z obsady, lecz nawet zażądał wycofania swego nazwiska z czołówki. Dlatego w napisach początkowych widnieje, obok Barei, nieistniejący scenarzysta Andrzej Kill (nazwisko pewnie wzięło się od morderstwa popełnionego w filmie). „Brunet wieczorową porą” to pyszna parodia iście angielskiego kryminału, z obowiązkowym trupem i prześmiesznym dochodzeniem, skąd wziął się Krępak („-wyobraź sobie faceta… widzisz faceta ?, – morze widzę, – co ?, – ten czajnik szumi…”). Ale to nie dzięki atrakcyjnej i dowcipnej intrydze film ten jest pamiętany po dziś dzień. O tym zdecydowała, wspomniana już przy „Poszukiwanym, poszukiwanej”, epizodyczna struktura scenariusza, naładowanego po same brzegi genialnymi scenkami rodzajowymi, pozornie nie mającymi nic wspólnego z fabułą. Już czołówka wywołuje salwy śmiechu – taksówkarz, wołający za dziewczynami : „- od Zygmunta ukłony i różne wyrazy !, – od jakiego Zygmunta ?, – od Trzeciego Wazy !”; nauczycielka każąca dzieciom wrzucać pieniążki do ledwie sączącej się, obskurnej fontanny (że niby nowa tradycja, na włoskiej licencji zresztą), a potem Jan Himilsbach za te mokre drobniaki kupuje tylko jedno piwo, narzekając na słabe przyjęcie się nowej tradycji, albo dwóch pijaczków (jednego z nich gra sam reżyser), kłócących się („- pij !, – nie piję…”) wśród całej artylerii butelek z chmielową zawartością.
![]() | ![]() |
Dalej już jest tylko coraz lepiej, dowcipniej i bardziej absurdalnie. Michał Roman spotyka na swej drodze uprzejmego pijaka w autobusie („- Wacek jestem, a Ty?, możemy zaraz wypić brudzia!”), tępego milicjanta („- dajcie spokój temu obywatelowi, żaden Brudzio!”), inteligentnego inaczej strażnika w wydawnictwie („- czy to warto? Pan się namęczy, a oni i tak z błędami wydrukują”), nerwową sprzątaczkę w muzeum („- może pan tu sobie jeszcze przyniesie wódkę, co?!”), dawno nie widzianego kolegę kustosza-wynalazcę („- ja wymyśliłem chłopa, a zegar wymyślił on”), konika pod kinem („- amerykański film, nie pożałuje pan”), sypiącego spojlerami widza w kinie („- cztery razy widziałem, to wiem”), taksówkarza mającego wszystko gdzieś („- wolna sobota to i wolny jestem. Nie robię!”), taksówkarza-erotomana („- patrz pan, jakie te kobity są, człowiek wpadnie na chwilę…”), zarobionego kierownika warsztatu samochodowego („- do końca roku nic nie biorę, ja chcę wreszcie spokojnie zjeść!”) albo postawionego na baczność pijaka („- panowie, pijcie dalej sami! Ja już widzę białe samochody…”). Jest także Jan Kobuszewski w roli kierowcy MPO, wygłaszającego nieśmiertelny skecz wzorowany na kabarecie Dudek („- Jasiu, jako praktykant na nauce…”).
![]() | ![]() |
Partyjna nowomowa z „Poszukiwanego, poszukiwanej”, jest tu obecna w formie kompletnie bełkotliwej dyskusji telewizyjnej na temat roli westernów we współczesnym świecie. Oczywiście Bareja nie byłby sobą, gdyby nie umieścił w filmie kpiny ze stróżów prawa. Oprócz wspominanego milicjanta-rozjemcy w autobusie, mamy także patrol, jeżdżący czerwonym fiatem straży pożarnej i meldunek : „Kazimierz Malinowski, zatrzymano go do dyspozycji prokuratora, po udowodnieniu mu winy”. Także zarezerwowany dla przewodniej siły narodu kolor czerwony pełni w filmie ważną rolę. Nie ujawniając zakończenia (które i tak pewnie wszyscy znają), powiem tylko, że w finale filmu milicjanci, zasugerowani przez Michała Romana, że „czerwony kolor jest zawsze podejrzany”, zatrzymują… staruszkę z czerwonym beretem na głowie. Zagrała ją matka reżysera.
CO MI ZROBISZ, JAK MNIE ZŁAPIESZ (1978)
Drugi film z wielkiej trylogii Barei i Tyma. Obaj panowie (już pogodzeni) zaserwowali widzom podróż w jeszcze głębsze pokłady niekończącego się absurdu Polski Ludowej, epoki późnego Gierka. Bohaterem (a raczej antybohaterem) filmu jest prominent, dyrektor „Pol-Pimu”, Tadeusz Krzakoski. Pewnego dnia wszystko wali mu się na głowę z powodu Danusi, której nieopatrznie zrobił dziecko podczas paryskiej delegacji. Obiecując ożenek z ciężarnym (i skoligaconym z „górą”) nieszczęściem, musi za namową asystenta Dudały, rozwieść się ze swoją atrakcyjną żoną, Anną (Krzysztof Kowalewski i Ewa Wiśniewska – małżeństwo na ekranie i w życiu prywatnym). Aby zrzucić winę rozwodową na Annę, Krzakoski wynajmuje swego dawnego kolegę Romana Ferde, by ten zdobył fotograficzne dowody rzekomej niewierności małżonki. Ferde dwoi się i troi, a finał jego poszukiwań jest zgoła nieoczekiwany…
![]() | ![]() |
„Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz” to już Bareja w najczystszej, „misiowej” formie. W zasadzie główna oś fabuły, jakkolwiek sprawnie napisana, łącząca wiele wątków i pewnie zmierzająca ku zaskakującemu finałowi, spada na drugi plan, dając pole wątkom pobocznym, pełnym soczystych epizodów, genialnych mikroscenek i wyjątkowo zjadliwego humoru. Bareja i Tym, idąc tropem konstrukcyjnym „Bruneta wieczorową porą”, poszli na całość. Z powodu konsekwentnego mieszania głównego wątku z komediowymi epizodami, można początkowo odnieść wrażenie chaotyczności, gdy zmagania Krzakoskiego, Dudały i Ferde nagle na kilka minut zostają przerwane zupełnie inną sekwencją, która dopiero pod koniec okazuje się mieć jakikolwiek element wspólny z fabułą filmu. M.in. to właśnie było przyczyną wyjątkowej niechęci komisji kolaudacyjnej (a za strony ówczesnego wiceministra kultury, Janusza Wilhelmiego, nawet obrzydzenia), zatwierdzającej film do realizacji, a później do rozpowszechniania. Jak wspomina Stanisław Tym, „Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz”, był najbardziej pociętym i zmasakrowanym przez cenzurę ze wszystkich filmów Stanisława Barei.
![]() | ![]() |
Dziś wysoko ceni się ten film właśnie dzięki owym scenkom komediowym, wplecionym w główną linię fabularną. Jak tu powstrzymać się od śmiechu, słysząc śmieszno-straszny rozkład dnia chłoporobotnika, który chwali sobie środki komunikacji, bo jeżdżąc do pracy „ma bardzo dobre połączenie” a „śniadania jada na kolację”? Telewizyjny bełkot można usłyszeć w scenie, kiedy Roman Ferde zachwyca się pokojem hotelowym, a z odbiornika prezenter nadaje wyjątkowe bzdety o „ogólnym bilansie białka w głęboko zacofanej warstwie sanacyjnej rzeczywistości”. Podczas wizyty Krzakoskiego w Paryżu, Mrugała opowiada o absurdach języka francuskiego („- widzi pan? słowa nie można zrozumieć… wariacki kraj, język idiotyczny!”).
![]() | ![]() |
W tej samej scenie widać Stanisława Bareję, który oszczędnościowo zabrał ze sobą do Francji jak najmniejszą ekipę i sam, przywdziawszy perukę, musiał wcielić się w żonę sprzedawcy „lżejszych komputerków” („- ty kończ tę rozmowę! Na ciebie sznycel oczekuje!”). Przytykiem do chorej komunistycznej rzeczywistości była sekwencja na budowie, kiedy ważna komisja tropi złodziei cegieł, co wywołuje szczere zdumienie szofera („- a co tu kraść, jak wszystko pokradzione?”). Boki można zrywać przy dylematach roboli, zawieszających na latarniach ulicznych zbyt długi transparent z napisem „uśmiech naszego dziecka premią za trud wychowawczy” („- ja bym wyciął „naszego”… no bo jak jest dziecko, to wiadomo, że musi być czyjeś!”). Inny robol rzuca na kupę piachu świeżo pomalowaną – na czerwono! – klapę bagażnika do malucha, bo „tam jeden dyrektor kalendarze rozdaje”, na zeszły rok zresztą. Aby wejść na teren strzeżonego ośrodka wypoczynkowego, Roman Ferde przedstawia strażnikowi metkę z „przedmiotu rekreacyjnego, dmuchanego”. Miłosne piosenki Daniela Olbrychskiego z „Małżeństwa z rozsądku” tu są obecne pod postacią „piosenki pana Koracza o zdrowiu”.
![]() | ![]() |
Jak zwykle milicja dostała za swoje – funkcjonariusz, dowiedziawszy się, kim jest Danusia, zdążył zbesztać nieomal zabitego przez nią przechodnia („- co tak na kamieniu siedzicie obywatelu? Wilka chcecie dostać?”) Lecz chyba najsłynniejszym gagiem w całym filmie jest scenka z Jerzym Duszyńskim w roli obrażonego klienta, któremu „kurczaka podaje sprzątaczka brudną ścierką”. Riposta Janusza Gajosa w roli kierownika sklepu jest natychmiastowa : „od tego jest ścierka, żeby była brudna”, a „podstawowe zasady higieny są takie, że jak się wchodzi, to się puka. A pan wchodzi bez pukania. Z brudną ścierką…”. Ech, scena-perełka, o jakości i dowcipie, których próżno szukać we współczesnych polskich komediach.
MIŚ (1980)
Czas na arcydzieło. Film, który od lat, wespół z „Rejsem”, we wszelkich możliwych rankingach polskich komedii zajmuje pierwsze lokaty. Czas na „Misia”. Nie – nie „Misia z okienka”, gdzie Bronisław Pawlik wykonał telewizyjny numer wszech czasów („- a teraz kochane dzieci, pocałujcie misia w dupę. Idę na wódkę !”), lecz na wielką słomianą kukłę „w oparciu o sześć instytucji”.
![]() | ![]() |
Ryszard Ochódzki, prezes Klubu Sportowego „Tęcza”, ma poważny problem. Problem nazywa się Irena Ochódzka i kiedyś był jego kochającą żoną. Dawno temu, gdy się kochali, to nawet założyli sobie wspólne konto dewizowe w londyńskim banku. Lecz gdy Irena poznała byłego ministra Władka Złotnickiego, zostawiła na lodzie naszego Misia-Rysia. Zabrała mu z domu obrazy, rzeźby („-tego Kossaka, tego Kossaka i tego Buddę!”) i zaplanowała sobie zabranie także mamony z londyńskiego konta. Aby Misio-Rysio jej nie ubiegł, bezlitośnie pozbawiła jego paszport kilku kartek (co zresztą zaraz stało się inspiracją do napisania piosenki przez funkcjonariuszy Milicji Obywatelskiej). Ponieważ dewizy na ulicy nie leżą (w odróżnieniu od kamieni jasnogórskich), Ochódzki postanawia znaleźć swego sobowtóra, któremu wyrobi się paszport, na który Rysio spokojnie będzie mógł polecieć do Londynu. W tym celu dogaduje się z Jankiem Hochwanderem, znajomym kierownikiem produkcji filmu „Ostatnia paróweczka hrabiego Barry Kenta”, by ten ogłosił casting na sobowtóra. Oprócz bliźniaczek („- noo, bo my jesteśmy takie podobne do siebie!”) i Wesołego Romka, do wytwórni zgłasza się umorusany węglarz Staszek Paluch, wypisz-wymaluj kopia Ochódzkiego…
![]() | ![]() |
Zawiłość intrygi w „Misiu” osiągnęła zenit. Inaczej niż w poprzednim filmie, luźne epizody komediowe są tym razem ściśle związane z główną osią fabuły. Scenariusz to mistrzowski przykład, ile przed głównym bohaterem można postawić przeszkód w dotarciu do celu. Ryszard Ochódzki, by osiągnąć przyziemny cel, jakim są dolary złożone w londyńskim banku, snuje misterną sieć intryg, kłamstw, donosów i przekrętactwa. Nad losami bohaterów unosi się ciężka, śmierdząca aura wszechobecnego kłamstwa. Ochódzki angażuje swego podwładnego do udawania Romana Polańskiego, dzwoniącego z Londynu; mająca mu za złe ekipa Klubu Sportowego „Tęcza” śle bałwochwalcze peany na jego cześć; Hochwander organizuje casting, nie mający wiele wspólnego z obsadą jego żałosnej produkcji filmowej; ekipa kradnie z planu parówki – bardzo cenne rekwizyty; Ochódzki odbija dziewczynę Hochwanderowi, którą również kantuje na każdym kroku; goniec z filmu udaje, że stołuje się w eleganckiej restauracji, podczas gdy w rzeczywistości walczy o kaszę gryczaną w surrealistycznym barze mlecznym „Apis”; węglarze z pijaną klaczą opychają na lewo węgiel, przekupując milicjanta choinką; stróże prawa stawiają fikcyjne zabudowania, by wlepiać mandaty za nadmierną szybkość na przelotowej trasie; samoloty odlatują z Okęcia o byle jakich porach; ekspedientka w drogerii handluje mięsem spod lady i tak dalej bez końca… Nad tym całym panopticum unosi się wielki słomiany chochoł misia – symbol bezguścia, szmiry, przekrętów, niepotrzebnych inwestycji, pustych rytuałów, pola do popisu dla wszelkiej maści cwaniactwa i chorej, komunistycznej rzeczywistości, gdzie wszystko postawione jest na głowie.
![]() | ![]() |
Trudno wyobrazić sobie lepszą pożywkę dla scenarzystów, niż realia PRL-u za czasów upadającego Gierka. Podobnie jak drapieżny i demaskatorski „Człowiek z marmuru” Andrzeja Wajdy (1976), tak „Miś” już nie pieścił się z rzeczywistością, kontestując, obśmiewając i wyszydzając co tylko się dało. Bareja z Tymem osiągnęli zdumiewający swoją precyzją poziom połączenia w całość głównej intrygi, pobocznych gagów i przenikliwego komentowania rzeczywistości. Pomimo epizodycznej struktury filmu, integralność świata przedstawionego jest wręcz porażająca. Lecz gdy wiosną 1980 roku doszło do kolaudacji „Misia”, tępi, choć czujni cenzorzy nie dostrzegli Barejowego mistrzostwa. Zamiast tego zażądali wycięcia właściwie wszystkich najlepszych i najśmieszniejszych sekwencji filmu. Pod nóż miały pójść m.in. epizody z milicjantami, teksty piosenek układane przez funkcjonariuszy, bar Apis z łyżkami na łańcuchach, wizyta Hochwandera w melinie Staszka Palucha, parówkowa masówka filmowców, genialna scena wręczania paszportów, przepasanie szarfą dziedzica Pruskiego i wiele innych. Z pomocą przyszła sama rzeczywistość, pod postacią strajku w stoczni gdańskiej i słynnych porozumień sierpniowych. Na ten przełomowy i ważny czas przypadła druga kolaudacja „Misia”, na którą Andrzej Wajda przesłał bardzo pochlebną opinię o filmie Barei. To, w połączeniu z podniosłym momentem historycznym, niemal w całości stępiło ostrze strażników prawomyślności z Mysiej. Ostatecznie Bareja dokonał kilku poprawek w nazwiskach padających z ekranu. Tak oto Nowochódzki został Ochódzkim, filmowy reżyser Porębal (czytelna aluzja do znienawidzonego, komunistycznego reżysera Bohdana Poręby) przechrzczony został na nie mniej czytelnego Zagajnego, nazwisko innego pupila komuny, aktora Ryszarda Filipskiego (Soroka z „Potopu”), pojawiające się w dialogu Stanisława Tyma, musiało zostać zamienione na „Fronczewskiego chcą ze mnie zrobić”.
![]() | ![]() |
„Miś” był ostatnim filmem kinowym Stanisława Barei. Reżyser ponownie skierował swój – tym razem już w pełni ukształtowany – dar obserwacyjny i komediowy w stronę telewizji.