search
REKLAMA
Zestawienie

SPÓŹNIONE SEQUELE. Kontynuacje, na które czekaliśmy zbyt długo

Jacek Lubiński

6 maja 2018

REKLAMA

Nagi instynkt 2

Czternaście lat X muza nie widziała na oczy ponętnej i niebezpiecznej Catherine Tramell. Ikonie kina, jaką z całą pewnością jest wcielająca się w nią Sharon Stone, upływający czas jedynie się przysłużył, nic a nic nie ujmując jej wdziękom, które, jakby nie było, odgrywały w oryginalnym filmie kluczową rolę. Przeskok z roku 1992, gdzie film Paula Verhoevena wyznaczał nowe standardy, do 2006, kiedy to kontynuacja przypominała już tylko letni thriller skierowany prosto na umierające w męczarniach VHS-y był jednak zbyt duży. I to pomimo względnego potencjału drzemiącego w kontynuowaniu historii królowej zbrodni. To mogłoby wypalić w jakieś trzy, cztery lub pięć lat po premierze Nagiego instynktu (zresztą początkowo sequel planowano na rok 2000), z tą samą ekipą na pokładzie i równie intrygującym scenariuszem. Ale prócz Sharon zmieniono dosłownie wszystko, co ostatecznie odbiło się publiczności jedynie niewielką, poobiednią czkawką.

Sin City 2

Dziewięć lat – to niewiele w porównaniu z pozostałymi tytułami. A jednak to właśnie kontynuację Miasta grzechu można uznać za jedną z najbardziej spóźnionych względem oryginału. Ten był w momencie premiery absolutnie nowatorski pod względem formy. Porażał też świeżością wykonania i doborem znakomitej obsady. A ponieważ był adaptacją tylko pewnej części serii komiksów, toteż parcie na kolejne było spore od samego początku. Niestety sfilmowanie następnej części okazało się dla twórców iście karkołomnym zadaniem, co chwila z różnych względów opóźnianym i pożerającym coraz większe nakłady finansowe. W międzyczasie kilku aktorów zmarło bądź zwyczajnie nie było w stanie powtórzyć swoich ról, świeżość i oryginalność na dobre uleciały, a wraz z nią także zainteresowanie publiki. Ostatecznie cały proces na tyle zmęczył reżysera i resztę ekipy, że efekt finalny nie miał w sobie tej samej energii, co dzieło sprzed dekady i przeszedł bez większego echa, zbierając głównie negatywne recenzje.

Szklana pułapka 4

Kopę lat, Johnie McClane! – aż chciałoby się wykrzyknąć w odpowiedzi na dwunastoletni okres przerwy pomiędzy jego przygodami. Niestety przez ten czas społeczno-polityczne wydarzenia zmieniły kino akcji tak mocno, że kontynuacja całkiem niezłej trylogii była z góry skazana na porażkę i do dzisiaj stanowi powracający w kolejnych, coraz gorszych częściach koszmar fanów oryginalnych filmów z serii. Dość napisać, że ta z czwórką w tytule wyraźnie cierpi na obniżoną kategorię wiekową; bohater Bruce’a Willisa jest już kompletnie łysy, a przez to mało McClane’owy (zresztą nie działa również w ten sam sposób, co stary John, którego pokochała widownia); film przekłada efekciarskość nad emocje i jest wyraźnie młodzieżowy, zamiast pozostać dorosłym dziełem skierowanym do takich też odbiorców. Nie jest kompletnie nieudany, ale też i nie jest to już Szklana pułapka, bo moment na solidną kontynuację tejże zwyczajnie przespano, przepito bądź przepalono. Albo wszystko naraz.

Terminator 3

Już pomiędzy pierwszym i drugim Terminatorem jest spora różnica wieku. Wynika ona jednak przede wszystkim z pedantycznego podejścia Jamesa Camerona do własnych wizji, jak i innych projektów przez niego nadzorowanych. Niemniej sequel był tak ogromnym hitem i olbrzymią rewolucją w kinie, że dwanaście lat, które upłynęło pomiędzy nim a „trójką” można uznać jedynie za kiepski żart. Jego wyjaśnienie jest przy tym banalnie proste: ani Cameron, ani Arnold Schwarzenegger nie chcieli kontynuować tematu, w międzyczasie zaliczając inne sukcesy. W końcu jednak ten pierwszy przekonał tego drugiego, aby przystał na bezustanne błagania producentów i zgodził się na powtórzenie roli w zamian za kupę gotówki. I tak też się stało – w 2003 roku Arnold otrzymał blisko trzydzieści baniek (!) i produkcja ruszyła z kopyta, częściowo bazując na niewykorzystanych w wielkim poprzedniku pomysłach. Było jednak za późno na w pełni udany, poważny powrót z odrobiną luzu. Zamiast tego dostaliśmy film z niedobraną obsadą, bliski autoparodii i niewiele wnoszący do tematu. Nie pomógł powrót Arnolda do formy, ani widowiskowa sekwencja pościgu, która miała być konkurencją dla szturmujących w tym samym czasie kina sequeli Matrixa. I marnym pocieszeniem wydaje się fakt, że wszystko, co nastąpiło potem, było jeszcze gorsze.

Ucieczka z Los Angeles

Aż piętnaście lat czekał Kurt Russell, aby ponownie wcielić się w swoją ulubioną postać. Aktor był tak bardzo przywiązany do Snake’a Plisskena, że nie tylko uparcie dążył do powstania wciąż odkładanego w czasie sequela kultowej Ucieczki z Nowego Jorku, ale też ostatecznie stał się współautorem scenariusza do niego – i to tych najlepszych momentów. Miał jednak pecha. Projekt przez dobre dziesięć lat odbijał się od producenckiego niebytu. Pierwsze zakusy na kontynuację sam reżyser uważał za zbyt campową i lekką, a kiedy w końcu w 1995 roku ekipa weszła na plan, dał światu dokładnie to – tandetną podróbkę oryginału, z fatalnymi efektami specjalnymi, niezbyt emocjonującą i pozbawioną napięcia fabułą, masą głupich, niepotrzebnych bądź iście groteskowych scen. Film, w którym Snake – pozbawiony zresztą części swojej tajemniczej osobowości – wydaje się jedynie dodatkiem. Co ciekawe, Carpenterowi gotowy produkt się podoba. No cóż, John, może trzeba było jednak posłuchać Kurta i zrobić to wszystko po bożemu i za psie pieniądze znacznie wcześniej? A tak porażka sequela bezpowrotnie przekreśliła plany na trzecią, ostatecznie zamykającą historię Plisskena część, o pobudzającym wyobraźnię tytule Ucieczka z Ziemi

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA