SMARZOWSKI I VEGA O POLAKACH. Dwie strony medalu?
Filmowa polsploitacja, zarówno w wykonaniu Vegi, jak i Smarzowskiego, przynosi widzom perwersyjną przyjemność zdystansowanej obserwacji patologii wpisanych w rodzimy kod kulturowy. Jest to rodzaj zekranizowania i przedstawienia w bądź co bądź poważnym medium kinowym legend miejskich, obscenicznych anegdot czy wręcz kawałów opierających swój humor na swojskim wyśmianiu pijaństwa czy ludowej przaśności, którą podszyta jest polska kultura. Na wyższym poziomie elementem tej strategii jest filmowy komentarz na nośne tematy, elektryzujące opinię publiczną. Różnica polega na tym, że podczas gdy Vega ostentacyjnie pławi się w wulgarnej eksploatacji (nie umiejąc lub nie chcąc nadać jej bardziej rzetelnego formalnie kształtu), Smarzowski stara się wykorzystać ją jako bazę dla nieco już bardziej wyważonych historii i dramatów postaci. W gruncie rzeczy jednak na filmy obydwu panów szeroką widownię przyciągają ten sam mechanizm obietnicy brutalnej prawdy i eksploatacyjna poetyka.
Kino polskie
Efektem tej twórczej strategii jest ogólne zamieszanie wokół filmów, które jeszcze zanim ktokolwiek je obejrzy, wywołują skrajne opinie i co więcej, jeszcze przed zobaczeniem dosyć klarownie (przynajmniej do pewnego stopnia) komunikują swoją treść i usytuowanie w spolaryzowanym obecnie dyskursie. Nie jest też przypadkiem, że żaden z filmowców, ani rzekomo znakomicie czujący gusta publiczności Vega, ani cieszący się środowiskowym prestiżem Smarzowski, nie jest praktycznie rozpoznawany poza granicami kraju. W moim odczuciu przyczyna jest prosta i jest nią właśnie dominujący, polsploitacyjny charakter ich filmów, atrakcyjny jedynie w ramach polskiej kultury i kontekstu społecznego, stwarzającego podatny grunt na tego rodzaju filmy.
Podobne wpisy
Czy zatem kino Wojtka Smarzowskiego i twórczość Patryka Vegi tworzą ten sam nurt? I tak, i nie. Tak, ponieważ filmy obydwu reżyserów łączy autorska spójność, zakorzeniona przede wszystkim w eksploatacji szeroko pojętej polskości i polskiego kodu kulturowego. Nie, gdyż sposób „obudowania” tego rdzenia jest u obu panów zasadniczo różny i też różne cele i wzorce stawiają sobie obydwaj, tworząc kolejne filmy. Myśląc jednak o współczesnym kinie polskim, warto dostrzec wspólny mianownik kontrowersyjnych oraz oklaskiwanych dzieł „Smarzola” i kuriozalnych oraz wyszydzanych produkcji Vegi. Wyniknąć z tego może lepsze zrozumienie mechanizmów rządzących popularnością i łaską widowni. Warto zrobić krok wstecz, odkleić się nieco od toczonych na temat Botoksu czy Kleru gorących debat i zobaczyć, że w gruncie rzeczy uruchamiają one podobne sfery dyskursu i podobne procesy odbiorcze. Wydaje mi się to o tyle ważne, że rozpoznanie i nazwanie po imieniu polsploitacji uprawianej w ramach kina może pomóc nam przekroczyć pewne niewidzialne bariery w dyskusji o filmach i przyznać, że istnieje pewien wiodący nurt polskiego kina, który opiera się przede wszystkim na ekscytacji tym, co wstydliwe.