KORONA KRÓLÓW. Polsko, ojczyzno moja…
Wiesz, co robi ten serial? On odpowiada żywotnym potrzebom całego społeczeństwa. To jest serial na skalę naszych możliwości. Ty wiesz, co my robimy tym serialem? My otwieramy oczy niedowiarkom. Patrzcie – mówimy – to nasze, przez nas wykonane, i to nie jest nasze ostatnie słowo. (Chciałoby się dopisać: niestety…)
Trudno jest pisać o Koronie królów na poważnie, bez popadania w stan internetowej beki, która w tym wypadku działa jak poduszka bezpieczeństwa. Szczerze mówiąc, jest się przed czym ratować w świecie nowej polityki historycznej rządu i telewizji publicznej pod wezwaniem Jacka Kurskiego. Jednak jeśli to ma być flagowa pozycja TVP tego sezonu, to warto podjąć wyzwanie.
Być może jedynym rozsądnym wytłumaczeniem jest oglądanie Korony królów jako przepysznego guilty pleasure. Nic dziwnego, że po obiecującej kampanii reklamowej praktycznie wszyscy odbiorcy czują się rozczarowani – starsze pokolenie oczekiwało co najmniej produkcji pokroju Wspaniałego stulecia (zrealizowanego z przepychem dramatu historyczno-obyczajowego), młodsze natomiast Gry o tron (epickiego, quasi-średniowiecznego widowiska, dla którego wyobraźnia nie jest żadnym ograniczeniem). To, czym obecnie okazuje się serial TVP, bardziej przypomina dziwaczną hybrydę, dzieło bez płci i tożsamości, jakiś wątkowy misz-masz, z którego Ilona Łepkowska, nieprzypadkowo zwana „królową polskich seriali” (patrząc tylko na jej dokonania wśród takich klasyków jak Klan, M jak miłość, Na dobre i na złe) próbuje prawdopodobnie zrobić kostiumową Modę na sukces. Kurski, szarżując statystykami i badaniami nad publicznością, oczywiście zapewnia, że TVP właśnie odnosi spektakularny sukces.
Korona królów opowiada o końcówce panowania Piastów – Władysław Łokietek przygotowuje swojego syna Kazimierza do przejęcia tronu, udaje mu się zakończyć rozbicie dzielnicowe i podpisać pakt pokojowy z Krzyżakami. Kiedy umiera, kraj znowu pogrąża się w popłochu, bowiem jak mówi jeden ze statystów: śmierć króla oznacza ciężkie czasy. Kazimierz, znany historii jako Wielki, próbuje nie tylko uchronić kraj przed ponownym rozpadem, ale przede wszystkim okazać się godnym koronowania i dożyć następnego odcinka, na Wawelu bowiem roi się od spiskowców i trucicieli. Tak opisany początek sezonu wydaje się obiecującym materiałem na serial, a jeśli mamy chociaż minimalną, szkolną wiedzę historyczną, można spodziewać się wartkiej akcji utkanej z osobistych tragedii, kolejnych wojen i politycznych rozgrywek. Jednak twórcom TVP udaje się coś, co w czasach Netflixa i Showmaxa, ponad dekadę po klasycznych dwudziestominutówkach typu Przyjaciele (bowiem jeden odcinek Korony… średnio tyle liczy), wydaje się wręcz niemożliwe, czyli momentami zanudzać widza do nieprzytomności.
Oczywiście nie ma mowy o żadnym rozlewie krwi ani goliźnie. Nie oczekujmy cudów po produkcie skierowanym do maksymalnie szerokiego grona odbiorców, ale każdy, kto chce zrozumieć, na czym polega ubóstwo Korony królów powinien obejrzeć scenę turnieju rycerskiego. Niestety, ale odcinek po odcinku wychodzą wszelkie możliwe mankamenty, które po kolei można sobie odhaczać na liście, przy których wady scenariuszowe to ledwie wisienka na torcie. Koronę królów można by oglądać z zapartym tchem gdzieś w okolicach połowy lat 90., gdyż takie ma mniej więcej tempo opowiadania. Zdaje się, iż dla twórców serialu raz ustawiona kamera to dobrze ustawiona kamera i nie należy jej ruszać – poszczególne sceny ogląda się jak teatr telewizji. Wszystko jest statyczne, ciasne, kameralne, liczbę plenerów można policzyć na palcach jednej ręki (tym bardziej liczbę koni, bo bohaterowie nie podróżują w orszakach, a co najwyżej czwórkami czy piątkami, a najlepiej samotnie). Wawel ma ledwie kilka komnat i korytarzy, postaci najczęściej siedzą lub stoją, rozmawiając – wyjątkiem jest modlenie się, ale o tym później – natomiast na domiar złego wszystko jest źle oświetlone. Nic dziwnego, że internauci postanowili zorganizować charytatywną zbiórkę firanek, zasłon i koców z przeznaczeniem na kostiumy.