DOOM PATROL. Superbohaterowie tacy jak my
Najbardziej absurdalna i najmniej udolna superbohaterska drużyna w dziejach doczekała się wreszcie własnego serialu. I to takiego, który stanowi znakomitą odtrutkę na schematyczne przygody Avengersów czy innych Batmanów v Supermanów, a jednocześnie świetnie bawi i jest wulgarna do granic możliwości.
Chociaż tak naprawdę przez większość sezonu trudno mówić o drużynie. Bo oto, kto ją tworzy. Gwiazda filmowa z lat 50., która w chwilach zdenerwowania zmienia się w bezkształtną breję. Były kierowca wyścigowy zmieniony w topornie wykonanego człekokształtnego robota rodem z kina science fiction klasy Z z lat 80. Oblatywacz supersamolotów po kosmicznym wypadku, w którego ciele zamieszkała złożona z samej energii istota z innego świata. Istota ta potrafi naprawdę wiele, niestety ona i jej „nosiciel” nie potrafią się ze sobą w ogóle dogadać. Do tego dochodzi Crazy Jane, mająca 64 różne osobowości, z których każda posiada (albo i nie) odrębną supermoc. Wydawało się, że razem są w stanie stworzyć niezłą potęgę, jednak często w ważnych chwilach kontrolę nad jej ciałem przejmuje nie ta osobowość, która powinna. W dodatku żaden z tych bohaterów zupełnie nie myśli o dokonywaniu heroicznych czynów. Pieczę nad nimi sprawuje sam James Bond, czyli Timothy Dalton, jako jeżdżący na wózku inwalidzkim Szef. Zorganizował on dla swych podopiecznych coś w rodzaju przytuliska, w którym mogą spokojnie przebywać z dala od zagrożeń zewnętrznego świata. Ale tylko do czasu, kiedy Szef znika, a właściwie zostaje porwany przez superzbira.
W klasycznej opowieści superbohaterskiej cała grupa ruszyłaby mu natychmiast na ratunek, by po licznych perypetiach i pokonaniu mnóstwa przeszkód zmierzyć się w decydującym starciu z superłotrem, ale nie w tej. W Doom Patrol największymi przeszkodami są dla siebie sami bohaterowie, z ruszeniem na odsiecz – zwłaszcza natychmiastowym – są poważne kłopoty, a perypetie wiodą w każdym kierunku, ale rzadko tym właściwym. A starcie z głównym złoczyńcą… To trzeba po postu samemu zobaczyć.
Podobne wpisy
Ogromną zaletą serialu jest jego nieprzewidywalność. Trudno odgadnąć, na jaki dziwny pomysł twórcy wpadną za chwilę. Z zadziwiającą lekkością łamią schematy, bawią się nimi, by za chwilę, w najbardziej nieoczekiwanym momencie, je porzucić. Akcja rzadko posuwa się do przodu w linii prostej, meandrując, zakręcając, a nawet wracając do punktu wyjścia. Spotkania z wrogami nieczęsto kończą się klasycznym mordobiciem, zastępowane bywają zaś zupełnie absurdalnymi rozwiązaniami. A w dodatku narratorem całej opowieści jest główny superzłoczyńca. Najbardziej jednak zadziwiające jest to, że głównym bohaterom, mimo ich nader licznych wad, od czasu do czasu udaje się uratować świat. Właśnie dzięki tej nieprzewidywalności serial wyróżnia się na tle innych, a widzowie nie mają wrażenia, że obcują z kolejnym seryjnym, podobnym do innych produktem. Mamy więc do czynienia z ewenementem. Dzięki temu wybaczamy mu stojące na bakier z logiką, wyciągane niczym królik z kapelusza, rozwiązania. Zwłaszcza, że wszyscy dobrze wiemy, że nie o logikę w tym serialu chodzi.
Choć od schematów twórcom serialu całkiem nie udało się uciec. Bo przecież wiadomo, że każdy współczesny superbohater, zanim nim zostanie, musi najpierw przezwyciężyć własne słabości i pokonać wewnętrzne demony. A że bohaterowie Doom Partol są wyjątkowo mało ogarnięci, to wewnętrzna walka zajmuje im szczególnie dużo czasu. Przez to fragmenty ukazujące próby pogodzenia się ze sobą przez niektóre postaci okazują się zbyt rozciągnięte, a w rezultacie po prostu nużące. Dotyczy to zwłaszcza historii Negative Mana, czyli człowieka w bandażach – jego wątek, powtarzany wciąż od nowa i nowa, często wybija z rytmu oglądania. Po którymś powtórzeniu ma się ochotę krzyknąć: „Niech coś się w końcu dzieje!”. Z drugiej strony takie rozciąganie pobocznych wątków zgodne jest z wewnętrzną logiką serialu, bo skoro bohaterowie mieszkający w jednym domu i z niego praktycznie niewychodzący mają gigantyczny problem, żeby stawić się wspólnie na wcześniej umówionym spotkaniu w salonie, to wewnętrzne zebranie się w kupę nie może być dla nich zbyt łatwe. Ale to tylko jedna z nielicznych wad produkcji. Poza tym oferuje ona świetne pomysły, dobre aktorstwo, niezłe efekty specjalne, które nawet jeśli wyglądają czasem nieco tandetnie, to jest to rezultat w pełni zamierzony.
Od strony aktorskiej fundament serialu stanowią dwie kreacje. Z jednej strony oszczędna gra Timothy’ego Daltona, któremu niczym największemu z agentów 007 – Seanowi Connery’emu – wystarczy być, aby zdominować ekran, z drugiej zaś ekspresja Alana Tudyka, który odgrywa tu życiową rolę jako wykrzywiony archetyp niemal wszechmocnego arcyzłoczyńcy, czyli Mr. Nobody. W pamięć zapada też cały szereg świetnych i absurdalnych drugo- oraz trzecioplanowych postaci: wieszczący koniec świata karaluch Ezekiel, szczur mściciel, nałogowy zjadacz bród, człowiek, który napinając odpowiednie mięśnie, może równie dobrze otworzyć przejście do innego wymiaru, jak i wywołać orgazm w całej okolicy, nie mówiąc już o autorze najbardziej absurdalnego napadu świata, noszącym wiele mówiącą ksywę Animal-Vegetable-Mineral Man.
Należy tu także wspomnieć o niemal idealnie dobranej muzyce. To kolejny już ostatnio serial, w którym prawie wszystkie wykorzystane utwory idealnie pasują do ekranowej sytuacji. A scenę, w której bohaterowie rozwalają całą armię blondwłosych nazistowskich klonów w rytm hardcorowego przeboju Nazi Punks Fuck Off Dead Kennedys, zapamiętam naprawdę na długo.
Doom Patrol to z pewnością serial nie dla każdego, jednak tym, którzy złapią odpowiedni feeling, zapewni mnóstwo przedniej i świeżej rozrywki. Chociaż gdyby skondensować niektóre wątki i skrócić sezon o 2-3 odcinki, rozrywka ta byłaby jeszcze lepsza. Jeśli doczekamy się kolejnych równie dobrych seriali, to DC już niedługo pozbędzie się całkowicie kompleksu Marvela, a nawet go spokojnie przegoni. Przynajmniej na małym ekranie.