DOBRY OMEN. Armagedon, jakiego nikt się nie spodziewał
Dobry omen to serial bardzo (przynajmniej przeze mnie) oczekiwany. Znakomity książkowy materiał wyjściowy, fantastyczna obsada aktorska i sam Neil Gaiman na pozycji scenarzysty – wszystko to stanowiło zapowiedź naprawdę wielkiego wydarzenia. Czy te oczekiwania okazały się wygórowane? Niestety tak, ale na szczęście nie do końca.
Niestety nowa produkcja Amazona cierpi na tę samą przypadłość co finałowy sezon Gry o tron. Okazuje się bowiem, że “mniej” wcale nie oznacza “lepiej”, choć genialny scenariusz Neila Gaimana jest w stanie zrekompensować pośpieszne przeskakiwanie pomiędzy wątkami, szereg dziur fabularnych oraz, co najważniejsze, fatalne CGI, które niestety momentami wydaje się na tyle przerażające, że widz – chcąc nie chcąc – odwraca wzrok.
Historia jest niezwykle prosta. Zbliża się wyczekiwany tak przez siły niebiańskie, jak przez piekielne koniec świata. Jednak dwójka nietypowych przyjaciół – anioł Aziraphale oraz demon Crowley – stara się zapobiec katastrofie i powstrzymać Antychrysta. Okazuje się jednak, że nikt nie wie, gdzie on się podziewa. Do tego pojawiają się tajemnicza książka z przepowiedniami, łowcy czarownic i czterej jeźdźcy Apokalipsy.
Bez wątpienia największym plusem ekranizacji książki Pratchetta i Gaimana jest obsada. Można nawet pokusić się o stwierdzenie, że to najbardziej brytyjskie przedsięwzięcie od czasów Harry’ego Pottera. Zacznijmy jednak od dwójki głównych bohaterów, czyli Aziraphale’a, w którego wciela się jak zawsze znakomity Michael Sheen, oraz Crowleya, granego przez Davida Tennanta.
Jeżeli chodzi o demoniczne wcielenie dziesiątego Doktora (oczywiście Who), muszę stwierdzić, że dawno nie widziałam, by aktor z taką łatwością bawił się postacią. Cały czas jestem zdania, że gdyby kazano mu zagrać mleko, zrobiłby to w taki sposób, że na długo zapamiętalibyśmy tę rolę. Tennant to bowiem aktorski kameleon, który staje się postacią, a nie ją gra. I tak też jest w tym przypadku. Crowley jest cyniczny, złośliwy, momentami przerażający, ale także nie wyobraża sobie życia bez swojego najlepszego przyjaciela. To miłośnik rocka, dobrego stylu i samochodów. Czystą przyjemnością było oglądanie jego kolejnych szalonych poczynań na ekranie.
Podobne wpisy
Michael Sheen również wspina się na wyżyny swoich aktorskich możliwości, kreując postać wyważoną i na wskroś dobrą, która w pewnym momencie zdaje sobie sprawę z faktu, iż przyjaźń jest ważniejsza od ślepego podążania za „większym dobrem”. Już od pierwszych chwil w ogrodzie Eden widzimy, że to bohater na wskroś dobry, który potrafi wpaść w tarapaty z powodu crêpes (czyli mówiąc po polsku – naleśników). Momentami widz jest w stanie totalnie rozczulić się nad tą postacią, ale co ważniejsze, kibicuje jej od samego początku, widząc, jaka zachodzi w niej przemiana.
Postacie drugoplanowe również błyszczą pełnym blaskiem. Mamy bowiem do czynienia ze śmietanką brytyjskich aktorów. Na uwagę zasługuje uwielbiany przeze mnie Reece Shearsmith w roli Williama Szekspira, Mark Gatiss oraz – nagrodzony ostatnią nagrodą BAFTA – Steve Pemberton, wcielający się w okultystycznych nazistów, czy Jack Whitehall, którego większość kojarzy z występów w roli komika, a który tym razem pokazuje, że ma zadatki na dobrego aktora. Nieporozumieniem okazał się dla mnie jedynie występ Benedicta Cumberbatcha, który był głośno promowany, a użycza głosu wyłącznie na kilka sekund i nie jest to wcale jego najlepszy występ. Niestety to wielki, lecz zmarnowany potencjał, który twórcy mogli wykorzystać, jednak tego nie zrobili.