CZARNE LUSTRO – sezon piąty. Tylko na tyle was stać?
Co ci się pojawia w głowie na dźwięk hasła „science fiction”? Statki kosmiczne? Roboty? A może wehikuł czasu? Odłóż na bok wydumane fantazje i na chwilę zejdź na ziemię. Fantastyka naukowa nie musi być radykalna, nie musi wybiegać 100 lat naprzód. Może dziać się już jutro, na dodatek w twoim domu. I nie trzeba do tego fajerwerków. Wyłącz smartfona, spójrz w lustro – czarne lustro – i powiedz, co widzisz. Oto człowiek przyszłości.
Czarnemu lustru przyglądam się od początku z niemałym zainteresowaniem. Pierwsze dwa sezony zrobiły na mnie piorunujące wrażenie. Nigdy wcześniej nie wdziałem na małym ekranie tak inteligentnie opowiedzianych historii, z wyczuciem komentujących procesy technologiczne zachodzące w społeczeństwie. O tym, w jaki sposób technologia wpływa na nas, w jakim kierunku zmierza, jak bardzo się pod jej wpływem zmieniamy – oto standardowy zestaw tematów poruszanych przez twórców. Ci niemal zawsze trafiali w punkt. Niepokojąc widza hipotezą konsekwencji technologicznego rozwoju, ukazywali istotne przywary ludzkości, mogące w konsekwencji poważnie zachwiać stabilnością cywilizacji jako takiej.
Choć od czwartego sezonu dało się wyczuć minimalną tendencję spadkową, za której sprawą antologia jednocześnie oferowała zarówno odcinki wybitne, jak i miałkie, to jednak wciąż nie było to w stanie zaburzyć ogólnego wrażenia, każącego postawić tezę, że w przypadku Czarnego lustra mamy do czynienia z najlepszym serialem SF, jaki kiedykolwiek powstał.
Po seansie piątego sezonu już nie jestem tego taki pewny. Tendencja spadkowa dojechała do momentu, w którym twórcy wyraźnie zaczęli się powtarzać, nie dając już widowni niczego odkrywczego. Jakby chcieli zadedykować nową odsłonę tym, którzy dopiero zaczynają swoją przygodę z serialem. Bo trzeba przyznać, że zaskakująco dużo było w Czarnym lustrze świeżości, nowego spojrzenia na różnorakie kwestie dotyczące wpływu technologii na nasze życie. Piąty sezon pod tym względem rozczarowuje, ale, i chciałbym to podkreślić, nie osiąga jeszcze tak niskiego poziomu, by móc mówić porażce. Po prostu – mogło być lepiej.
Podstawowy problem tkwi w tym, co powinno stanowić o sile sezonu. Miał być krótki, nieprzegadany, z dużą ilością mięsa, pozbawiony tzw. zapychaczy. Serial bowiem wrócił do formuły trzech odcinków, czyli do swoich korzeni. Ale tak jak w pierwszym sezonie, z 2011, te trzy odcinki były tak wysmakowane i dopieszczone (po The National Anthem do dziś otrząsnąć się nie mogę), że w zupełności wystarczyły, by zaciekawić widza i pozostawić go z przykrym uczuciem trwogi o los ludzkości w obliczu wiszącej nad nią technologicznej zapaści, tak w piątym… każdy kolejny epizod zaniża poziom produkcji do tego stopnia, że początkowe zainteresowanie finalnie ustępuje miejsca zażenowaniu.
Podobne wpisy
Największą jakość, bez dwóch zdań, daje pierwszy odcinek, pt. Striking Vipers. Można psioczyć, że opowiada o czymś, co już w serialu się pojawiło, i to nie raz. Znowu mamy bowiem do czynienia z podkreśleniem ogromnej siły, jaka tkwi w wirtualnej rzeczywistości, dającej możliwość do wchodzenia w role dalekie od tych z naszego prawdziwego życia. Wcześniej, w sezonie czwartym, kapitalnie opowiedział o tym USS Callister. Mnie jednak najbardziej Striking Vipers skojarzył się ze słynnym odcinkiem San Junipero z trzeciego sezonu ze względu na bardzo odważne i oryginalne podjęcie tematu dawania upusty skrywanym pragnieniom czy też skłonnościom seksualnym. I znowu – można psioczyć, że sponsorem tego odcinka jest środowisko LGBT, ale jeśli o mnie chodzi, to kupuję tę wizję, gdyż mam wrażenie, że gdyby główna akcja rozgrywała się między koleżanką a kolegą (miast między kolegą a kolegą), historia ta nie miałaby takiego impetu.
Tego szokowania trochę mi w dalszej przygodzie zabrakło. Drugi odcinek, Smithereens, to z kolei kawał dobrego, poruszającego dramatu, opowiadającego o człowieku, którego życie załamało się za sprawą smartfona i komunikatora społecznościowego. Ale jest to też kino, którego wydźwięk jest tak szalenie oczywisty i banalny, szczególnie w kontekście serialu o mrokach technologii, że nie wnosi absolutnie niczego do trwającej od 2011 roku formuły (na plus – ciekawy epizod Tophera Grace’a). Apogeum powtarzalności, nijakości, ale także swego rodzaju konwencyjnego niedopasowania, osiągnięte zostaje jednak w odcinku Rachel, Jack and Ashley Too, który to, mam wrażenie, powstał tylko po to, by Miley Cyrus mogła zademonstrować swoim fanom i całemu światu, jaką jest świetną aktorką. Rozczaruję was – nie jest.
https://www.youtube.com/watch?v=2bVik34nWws
Piąty sezon Czarnego lustra przypomina mi takiego mądrego, acz ociężałego i przybitego życiem dziadka, do którego przysiadamy się w parku na krótką pogawędkę. Nie dość, że nieustannie powtarza się po sobie, to jeszcze mówi tak, jakby odkrywał jakąś wielką tajemnicę. Mówi w dodatku rzeczy bezpieczne, będąc wyraźnie zmęczonym życiem w skrajnościach. Oboje wiemy, że bez względu na to, jak bardzo by się wysilał, i tak będzie brakować mu jednego – świeżości. Nie musi to stanowić wady, ale na pewno stanowi wyznacznik mojego poziomu zainteresowania.