search
REKLAMA
Seriale TV

COBRA KAI, czyli Karate Kid 34 lata później. Recenzja pierwszego sezonu

Krzysztof Walecki

5 maja 2018

REKLAMA

Kult Karate Kid, wielkiego przeboju z 1984 roku, jest niepodważalny i zasłużony – nawet dziś ta opowieść o dręczonym przez agresywnych rówieśników nastolatku, który znajduje nauczyciela i przyjaciela w osobie starszego mistrza karate, czaruje atmosferą ówczesnej dekady, nienachalnym dydaktyzmem oraz humorem. Tego samego nie można powiedzieć o kontynuacjach, które nie potrafiły zrównoważyć pełnej czułości relacji Daniela LaRusso i pana Miyagiego z agresywnym spektaklem. Był jeszcze kasowy remake z Jackiem Chanem kilka lat temu, lecz dziś niewielu widzów pamięta już o tamtym filmie. Pytaniem najważniejszym jest zatem, czy wskrzeszenie mitu karate kid, drzewek bonzai oraz Uderzenia Żurawia po ponad trzech dekadach od premiery oryginału ma jakikolwiek sens. Twórcy 10-odcinkowego Cobra Kai odpowiadają na nie w przewrotny sposób, dostrzegając możliwość kontynuacji tamtej historii, ale niekoniecznie z perspektywy jej głównego bohatera.

W serialu wiodącą postacią jest Johnny Lawrence, ten sam, który prześladował Daniela w pierwszym filmie, a którego ten pokonał w finałowym pojedynku podczas turnieju karate. Pierwsze minuty Cobra Kai przypominają tamto starcie, koncentrując się na momencie, kiedy Johnny upadł na matę. Szybki skok 34 lata do przodu, a jego dorosła wersja leży na podłodze pijana i zaniedbana. 50-letniego Lawrence’a poznajemy, gdy traci on pracę jako złota rączka: specjalista od oczyszczania basenów, montowania telewizorów i obrażania bogatych klientów. Stroni od ludzi, nie utrzymuje kontaktów z byłą żoną i synem, a jedyną rzeczą, o jaką dba, wydaje się być jego zabytkowy samochód. Swoją sportową karierę również porzucił już dawno temu, ale nie wszystko zapomniał – kiedy banda nastolatków bije i upokarza jego młodego sąsiada, Johnny daje im darmową lekcję karate, sprawnie sprowadzając wszystkich do parteru. Sąsiad, licealista Miguel, jest mu oczywiście dozgonnie wdzięczny i prosi, żeby by Johnny nauczył go kilku chwytów, ale dopiero… pijacki seans Żelaznego Orła (kto jeszcze pamięta tamten film?!) uzmysławia mężczyźnie, co powinien zrobić. Zamiast użalać się nad sobą, wspominać przeszłość i złorzeczyć na los, postanawia ponownie otworzyć dojo Cobra Kai, znany fanom serii symbol ucisku i przemocy. Czy czarne kimona i logo z kobrą będą dziś oznaczać to samo, co w latach osiemdziesiątych?

Twórcy serialu, Jon Hurwitz, Hayden Schlossberg oraz Josh Heald, wychodzą z arcyciekawego założenia, dając prawo głosu temu, kto do tej pory był negatywną i mocno jednowymiarową postacią, unikając przy tym ambiwalencji dla tego typu narracji. Johnny Lawrence jest tu jednoznacznie pozytywnym, choć niedoskonałym bohaterem, człowiekiem upadłym, nieznającym pojęcia politycznej poprawności, wciąż napiętnowanym przez swoją przegraną ponad 30 lat wcześniej. Wygląda to zresztą tak, jakby cały ten czas spędził nieprzytomny na macie – jest reliktem przeszłości, słuchającym wyłącznie starych kawałków, posługującym się mocno ograniczonym światopoglądem, niewiedzącym, czym jest Facebook, próbującym reklamować swoją szkołę poprzez roznoszenie ulotek w sąsiedztwie. Dopingujemy go, bo tym razem jest zbitym psem, na którego nikt nie stawia; bo każdy zasługuje na drugą szansę, a gdy pojawiają się pierwsze sukcesy, dostrzegamy, że są one wynikiem jego nieokrzesanej, niereformowalnej natury. William Zabka świetnie się czuje w roli niepoprawnego sensei, a sceny jego treningów z dzieciakami przywodzą na myśl najlepsze amerykańskie komedie sportowe z młodzieżą w roli głównej – Straszne misie, Giganciki czy Potężne Kaczory. Swoich uczniów bije, obraża, udziela im często niepraktycznych i etycznie wątpliwych rad, a oni z czasem traktują go niemal jak boga.

Ale powrót do Cobra Kai ma również swoje ciemne strony. Johnny nie rezygnuje ze starego hasła szkoły – „Uderzaj pierwszy. Uderzaj mocno. Żadnej litości” – upatrując w nim powodu jej (i swojej) wielkości, ale nie widząc, jak bardzo może być ono szkodliwe. Scenarzyści zaś budują swoją opowieść wokół konfliktu między symbolem a jego znaczeniem, przeszłością a teraźniejszością, czyniąc z głównego bohatera postać tym ciekawszą, im bardziej jest on świadomy własnej roli w życiu swoich uczniów, ale i w konflikcie ze swym odwiecznym nemesis, Danielem. Tego ponownie gra Ralph Macchio, poza kilkoma zmarszczkami kompletnie nieruszony czasem. Dziś LaRusso to człowiek sukcesu, kochany mąż i ojciec, właściciel doskonale prosperującego salonu samochodowego. Początkowo nie żywi do Johnny’ego urazy, aż do chwili, gdy widzi ponownie działającą szkołę Cobra Kai. Ich prywatna wojna będzie dla fanów oryginału z pewnością najmocniejszym magnesem, aby obejrzeć serial, który próbuje pogodzić komediowe walory, (nieliczne) sceny pojedynków i młodzieżowy obyczaj z grecką wręcz tragedią o rozbitych familiach, zdradzonych ojcach, dzieciach zaplątanych w dawne konflikty własnych rodziców i niebezpieczeństwie nieubłaganej powtarzalności historii. Młodzi aktorzy w większości są naturalni i grają dobrze, zwłaszcza Xolo Maridueña jako Miguel oraz Mary Mouser w roli córki Daniela; gorzej wypada Tanner Buchanan jako zbuntowany Robby Keene, ale ma też mocno szablonową rolę. Rywalizacja Daniela i Johnny’ego najmocniej odbija się właśnie na tych postaciach.

Dostrzegając ryzyko ugrzęźnięcia w telenowelowych schematach, twórcy nie tracą z pola widzenia celu, jakim jest próba opowiedzenia praktycznie tej samej historii, co 30 lat wcześniej. Zmieniły się czasy, niekoniecznie ludzie – czy to jednak oznacza, że Johnny Lawrence nie może być współczesnym panem Miyagi dla Miguela i reszty swoich uczniów, którzy, podobnie jak dawniej Daniel, są słabsi i pogardzani? A może zamieni ich w tych samych brutali, z których Cobra Kai do tej pory słynęło? Karate Kid był prostą, ale wspaniale opowiedzianą historią, w której agresja przegrywała z mądrością, choć ostatecznie musiało dojść do pojedynku i to on rozstrzygnął o obecnym statusie Johnny’ego i Daniela. Mądrość Cobra Kai bierze się zaś z całkowitego odwrócenia tego schematu – sprawiedliwość na macie nie istnieje, nic nie jest tu również proste i jednowymiarowe, jak w oryginale.

Format serialu (10 odcinków po 30 minut każdy) może się wydać nieprzekonujący, podobnie, jak fakt, że mamy tu do czynienia z produkcją YouTube’a (!), ale niech to nie zwiedzie widzów. Jest to bardzo udana kontynuacja, przystępna również dla tych, którzy oryginału nie znają. Ci zaś, którzy na Karate Kid się wychowali, będą zaskoczeni tym, z jaką łatwością twórcy igrają ze znanymi motywami, a nawet konkretnymi scenami i dialogami, zachowując jednocześnie charaktery swoich starych bohaterów – „dobrego” Daniela i „złego” Johnny’ego. Po obejrzeniu pierwszego sezonu Cobra Kai powrót do słynnego filmu sprzed ponad 30 lat może być całkiem nowym doświadczeniem.

REKLAMA