Seriale, w których PIERWSZY odcinek był NAJLEPSZY
Często tak się zdarza, bo serial ma swój rytm opowiadania historii, a to często właśnie pierwszy odcinek zawiązuje akcję lub pokazuje tajemnice, które później są z odcinka na odcinek rozwiązywane, aż do finału. Zdarza się tak jednak, że historie zaczynają się efektownie, lecz potem następuje stagnacja, wkrada się nuda, a rozwiązanie zagadek wcale już tak nie będzie cieszyło, o ile w ogóle da się dotrwać do końca, zwłaszcza przy wielosezonowych produkcjach. Są jednak i takie seriale, dobre od początku do końca, lecz ten pierwszy odcinek w nich jest szczególny. Potem napięcie nieco spada i mimo że finał nieraz zaskakuje i jest znakomitej jakości, a całość produkcji można uznać za świetną, to nie dorównuje początkowym scenom, tej magii wprowadzenia, gdy serial się zaczyna z takim przytupem, żeby tylko widza przy sobie zatrzymać.
„Zagubieni”, 2004–2010
Tak wielosezonowa historia musiała zacząć się mocno, w tym przypadku katastroficznie. Pokazana jest również bardzo interesująco, bo początkowo z punktu widzenia jednej ofiary, która budzi się w lesie. To oczami Jacka Shepharda poznajemy miejsce katastrofy, na którym pojawiają się główni bohaterowie, którzy później odegrają znaczące role w historii. Akcja dzieje się szybko, a z poczucia zagrożenia katastrofą emocje prowadzą widza do stanu zagrożenia odczuwanego z powodu miejsca, gdzie znaleźli się rozbitkowie. I tak zaczyna się ta emocjonująca historia, przechodząc z odcinka na odcinek w telenowelę.
„The Boys”, 2019–
Już tyle razy o tym serialu pisałem, oceniając go ogólnie, jak i wybierając najlepsze odcinki i sceny. O pierwszym odcinku również pisałem w kontekście pewnej sceny śmierci ukochanej Hughiego. Teraz jednak ujmę mój zachwyt serialem inaczej, właśnie przez pryzmat pierwszego odcinka. Otóż ten pierwszy dlatego tak zapada w pamięci i się wyróżnia, ponieważ radykalnie zmienia perspektywę kina superbohaterskiego. Niezależnie od tego, co się działo w kolejnych częściach, ta pierwsza zrobiła tak wielkie wrażenie, że można było tylko patrzeć w ekran i przysłowiowo zbierać szczękę z podłogi. Chodzi o wizję superbohaterstwa, która pojawiła się jak samotna wyspa w oceanie superbohaterskiej przewidywalności. Dlatego ta inność tak mocno została zapamiętana, wraz z urwanymi dłońmi, które pozostały w rękach zdziwionego Hughiego.
„The Last of Us”, 2023–
Teraz gdy pojawił się w streamingu Fallout, patrzę na The Last of Us już nieco inaczej, można powiedzieć, że z lekkim zawodem, niemniej wciąż cenię początek historii. Tak zwany pilot był jednym z najbardziej oczekiwanych serialowych premier roku 2023. To była tak naprawdę poruszająca historia konwersji moralnej i osobowościowej Joela Millera. Już sam tytuł jest bardzo sugestywny – When You’re Lost in the Darkness. I to nie o to chodzi, że wszyscy bohaterowie serialu powinni być zaprezentowani. Tutaj nie było takiej konieczności. W przeciwieństwie do gry odcinek był spokojny, wycofany, emocjonalnie drążący, niemal jak mordercza akcja z żywymi trupami, i to wystarczyło, żeby zżyć się z głównym bohaterem aż do końca. A potem mogło być już różnie, i było.
„Twin Peaks”, 1990–1991
Wydarzeniem telewizyjnym była już czołówka. Nigdy takiej nie widziałem, tak działającej na wyobraźnię. Te iskry, tarcza tnąca, strzyżyk siedzący na drzewie, kominy, zielone napisy, wodospad i ten niepowtarzalny klimat. Można powiedzieć, że w tamtych czasach premiera pilota serialu zmieniła historię telewizji. Jego oryginalny tytuł brzmiał Northwest Passage. Wprowadzał widza w kryminalny świat małego miasteczka na uboczu, które z początku nawet nie wydawało się takie Lynchowskie. Dopiero potem reżyser dał widzom sporo do myślenia. Pilot serialu jeszcze jednak stawiał na bezpretensjonalną tajemniczość, czego potem zabrakło. Nie twierdzę, że serial był zły, wręcz przeciwnie, ale pilot jest tu jedyny pod względem klimatu, a potem zaczęło się niekiedy zbytnie przeciąganie fabuły, udziwnianie jej, byle nie rozwiązać tajemnicy.
„Detektyw: Kraina nocy”, 2024
Im więcej bohaterów się pojawia dookoła Liz Danvers, tym dla jej estymy gorzej. Im więcej wątków dookoła głównego dotyczącego zniknięcia naukowców ze stacji badawczej, tym traci on znaczenie, a w pierwszym odcinku ujawnił się widzowi jako niemal horror, duszna tajemnica, której powinien być podporządkowany cały klimat. A tak już w drugim jest on skutecznie niszczony przez wątki poboczne. 4. sezon produkcji z wolna traci tempo, lecz w pamięci wciąż pozostaje ten złowieszczy przekaz pierwszego odcinka. Niemniej da się dotrwać do końca, chociaż już aż tak on nie cieszy, rozwikłanie zagadki zresztą też nie.
„Outlander”, 2014–
Sassenach – taki nosi tytuł. Aż trudno uwierzyć, że przetrwałem z serialem aż 7 sezonów. Teraz gdy oglądam ostatni odcinek, widzę, jak się serial zmienił i z radością wracam do pierwszego, kiedy Claire była jeszcze w swoich czasach, czyli w 1945 roku. Wojnę zostawiła gdzieś za sobą i wyjechała z mężem w romantyczną podróż do Szkocji. Tam spotkała kamienie, za pomocą których przeniosła się do 1743 roku, znów trafiając na wojnę. I to jest najciekawszy moment, to zaskoczenie nowym światem, doświadczenie zmiany, bardzo dramatyczne, ale i romantyczne. Jakże różne od ostatnich odcinków, które postępują z akcją do przodu, naśladując żółwia.
„The Last Man on Earth”, 2015–2018
Postapokalipsy najlepsze są na początku, wtedy gdy widz czuje tę tajemnicę i osamotnienie bohatera. Tak było np. w Człowieku Omedze. Można powiedzieć, że przez cztery sezony serial pozostawał w cieniu swojego genialnego pierwszego odcinka. Zamiast wykańczać hordy nieumarłych, główny bohater spędza większość pierwszego odcinka, walcząc z nudą i samotnością w spustoszonych przez wirusy Stanach Zjednoczonych, aż spotyka Carol. W ciągu 22 minut pierwszy odcinek doskonale przedstawia świat, w którym żyją te postacie, prezentuje widzowi również absurdalny, mrocznie komediowy klimat, co w kolejnych niekiedy jednak męczy. Poza tym niewiele pozostaje z tytułu. Główny bohater nie jest już sam.
„Stary człowiek”, 2022
Cały serial był dla mnie zaskoczeniem ze względu na rolę Jeffa Bridgesa – a dokładnie jej siłę, która rzadko się zdarza aktorom w tym wieku. A tutaj powierzono Bridgesowi cały serial. Poznajemy go od razu mocno, w domu, gdy mierzy się z emeryckim życiem, jednak przeszłość nie chce go opuścić. Ważnym momentem jest scena z intruzem w domu, którego łapią psy, a Bridges strzela do niego z bliskiej odległości, po czym wzywa policję. Kolejną jest rozmowa z Haroldem, a finał odcinka to niesamowicie rozegrane starcie Bridgesa z dużo młodszymi przeciwnikami, których nasyła na niego CIA. Wszystko to zrobione jest niemal jak kinowy hit akcji, a to pierwszy odcinek serialu. W drugim napięcie nagle spada, przez co jako widz można się czuć nieco zdezorientowanym. Kolejne znów suspens budują, ale nigdy już nie wchodzą na ten znakomity poziom, co pilot.
„Światło, którego nie widać”, 2023
Niedoceniona produkcja, która jakoś nie zwróciła uwagi widzów, a powinna swoją realizacyjną jakością i historią. Pierwszy odcinek bazuje na tajemnicy. Poznajemy dwójkę głównych bohaterów, młodą dziewczynę nadającą przez radio zakazaną audycję oraz niemieckiego żołnierza, nazistę, który tych audycji słucha, chociaż wie, że mu nie wolno. Jej świat go jednak tak wciąga, że traci z oczu swoją przeszłość, nie myśli o wojnie, o ideologii, tylko oddaje się marzeniu o innym, lepszym świecie. Ten rzeczywisty jednak przypomina sobie o nim, a tajemnicę coraz trudniej utrzymać; aż w końcu wychodzi na jaw.
„Niebieskooki samuraj”, 2023
To są właśnie te początki historii, która będzie trzymała do samego końca, ale we wstępie prezentuje wszystko w najlepszym gatunku, czyli drogę bohatera oraz jego tajemnicę. Spostrzegawczy widz domyśli się jej może nie po 5 minutach, ale jeszcze w pierwszej połowie pierwszego odcinka. Ja się nie domyśliłem – przyznaję, ale tym przyjemniej było mi ją odkryć w finale, w tym lesie, oczami Ringo.