STARY CZŁOWIEK. Jeff Bridges wciąż może, ale nie wspierają go scenarzyści
Wesołe jest życie staruszka? Niekoniecznie. A już na pewno nie, jeśli nazywasz się Jeff Bridges. Aktor niedawno zmagał się z ciężką chorobą i choć wyszedł z tego starcia zwycięsko, trudno powiedzieć, czy na swój powrót otrzymał wymarzone, spokojne okoliczności. Mam rzecz jasna na myśli charakter jego roli w Starym człowieku. Dostępny na platformie Disney+ serial miał być dla niego wielkim powrotem do aktorstwa. W pewnym sensie się udało, bo za rolę otrzymał nominację do Złotego Globu. Bridges nie zawiódł. Zawiedli jednak scenarzyści.
Serial opowiada o agencie CIA, który przebywa na emeryturze. Dogania go jednak przeszłość, przerywając względną sielankę, w której przebywał. Siedemdziesięciolatek musi jeszcze raz chwycić za broń, gdy dowiaduje się, że życiu jego córki grozi niebezpieczeństwo. Po piętach depcze mu równie stary, ale równie przebiegły John Lithgow. Intryga gęstnieje, trupów jest kilka, tylko… akcja w pewnym momencie staje w miejscu, ustępując dość jednostajnym i niewiele wnoszącym do całości dialogom.
Twórcy serialu, Jonathan E. Steinberg i Robert Levine, znani są z takich produkcji jak Jerycho czy dostępne na Apple Tv+ See. I wydaje się, że to oni przyczynili się do tego, że ten serial wywołuje głównie ambiwalentne uczucia. Stary człowiek to podręcznikowy przykład tej dość niechlubnej praktyki scenopisarskiej, w której twórca roztacza w pierwszych dwóch odcinkach niezwykle intrygującą sytuację, umiejętnie stopniując napięcie, tworząc grunt pod przejmujący konflikt, ukazując bohatera w pełnej krasie – silnego, sprawczego i gotowego do boju. I robi to tylko po to, by już za chwilę, rozwijając tę historię, dać widzom do zrozumienia, że wszystko, co najciekawsze, zostało już zademonstrowane. Plakat produkcji ukazuje Jeffa Bridgesa i jego dwa psy. Skrywając tak naprawdę całe dobro tej historii i odwołując się do emocji bijących z najlepszych scen z udziałem głównego bohatera. Wszystko inne to marność nad marnościami.
Pojawią się zapewne głosy krytyków drapiących się po brodzie doszukujących się w Starym człowieku wyjątkowości, ewentualnie politycznych intryg rodem z Homeland. Owszem, przyznać należy, że twórcy poszli tu pod prąd, nie chcąc iść w kierunku Johna Wicka i epatować akcją w co drugiej scenie. Motyw zemsty i podjęcia ostatniej próby poukładania przeszłości jest przecież analogiczny. Ale Steinberg i Levine postawili na dialogi, dając w ten sposób wyraz swojego sprzeciwu w stosunku do TikTokowych trendów, jakie udzielają się współczesnemu kinu (czego jeszcze lepszą egzemplifikacją jest Wszystko wszędzie naraz). Uwaga, powiem jednak coś, co zabrzmi jak komunał, ale mam wrażenie, że dla wielu nie jest to oczywiste. Rozmowa dla samej rozmowy nie działa. Nie wystarczy celowo zwolnić tempa, usadowić dwoje aktorów i pozwolić im do siebie mówić. Dobrze jak ta rozmowa coś wnosi, otwiera jakieś drzwi. Dialogi w Starym człowieku brzmią jednak tak nadęcie, że czuć w nich naciąganie gumy do granic możliwości.
Za głowę łapałem się przede wszystkim, obserwując pomysł na postać Amy Brenneman (całkiem solidnej aktorki, tak swoją drogą). Naprawdę mam uwierzyć, że rezolutny i wyrachowany agent tak po prostu straciłby głowę dla kobiety napotkanej w dość przypadkowych okolicznościach i pozwolił na to, by manipulowała ona jego budżetem na tyle skutecznie, by zagrażało to misji odzyskania córki? Ubolewałem, że jedna ze scen, w której ta postać znika z ekranu (nie powiem w jaki sposób) okazała się tylko wizją bohatera. Twórcy jakby chcieli dać do zrozumienia „mieliśmy lepszy, bardziej wiarygodny pomysł na tę postać, ale Brenneman dostała kontrakt na występ w większości odcinków, więc – cóż – musieliśmy uwiarygodnić jej ekranową obecność”. Słabe to.
Szybko doszedłem do wniosku, że ten jakby nie patrzeć bardzo przyzwoicie zagrany i generalnie dobrze zrealizowany serial (akcja kręci się na dwóch planach czasowych, co było wymagające także z punktu widzenia montażu), dość szybko traci swoją pierwotną energię. Znamienne jest, że wspomniane dwa pierwsze odcinki wyreżyserował Jon Watts – facet, który poprowadził do sukcesu nową serię Spider-Man. Gdy ten twórca wmawia nam, że wiekowy, emerytowany agent jest w stanie kopać tyłki równie sprawnie, co agenci, którzy mogliby być jego synami, to iluzja kina działa w tak perfekcyjny sposób, że jesteśmy w stanie gładko w to uwierzyć. Bridges daje z siebie wszystko, a kamera wie, jak to ująć. Gdy jednak przechodzimy do właściwej części tej rozgrywki, jak już wspomniałem, z tej historii mimochodem ulatuje powietrze. A szkoda, bo można było poświęcić trochę metrażu, dać mniej odcinków, ale za to bardziej esencjonalnych.