Klasyczne filmy v współczesność
Szklana pułapka (Die Hard)
Premiera: 15.07.1988
Reżyseria: John McTiernan
Obsada: Bruce Willis, Bonnie Bedelia, Reginald VelJohnson, Paul Gleason, Alan Rickman, William Atherton
O co kaman:
John McClane, glina z Niu Jorku, przylatuje do L.A., aby wspólnie z rodziną spędzić święta. Niestety budynek, w którym pracuje jego żona, zostaje opanowany przez grupę terrorystów. McClane musi stawić im czoła.
Nakręć to jeszcze raz, Sam:
Za kamerą Justin Lin. Wstęp różni się detalami. John przylatuje zdecydowanie nowocześniejszą maszyną, być może jednym z tych dwupoziomowych kolosów. Wciąż tkwi jednak w klasie ekonomicznej, bo praca nowojorskiego gliniarza to nie kokosy, a i rozłąka z żoną nie pomaga. Po wymianie zdań odnośnie stóp i dywanów (oraz pilates) nasz poczciwy glina także wyjmuje olbrzymiego pluszaka (zakładam, że restrykcyjne przepisy by mu na to pozwoliły), lecz nie jest to miś, a coś zdecydowanie bardziej trendy, jak Minionek-gigant lub bałwanek z tego lodowego koszmarku Disneya. Reszta bez zmian – stewardesa rżnie go wzrokiem, Kalifornia daje o sobie znać pośladkami, a w tłumie czeka kierowca. Nie jest przy tym czarny i nie nazywa się Argyle. Przeciwnie – to McClane jest dumnym Afro-Amerykaninem (Chiwetel Ejiofor? Cuba Gooding Jr.? Big Will?), a jego szofer ma podejrzanie bliskowschodnie rysy, jebie od niego kebabem i każe wołać na siebie Ahmed. Nie wiemy, jak ma na nazwisko, ale podczas rozmowy w trakcie jazdy (kiedy to sprzedaje głównemu bohaterowi falafel i karmi go bajerami długaśnej bryki – albo na odwrót) wspomina coś o matce-Polce, a jego akcent bywa chwilami mocno wątpliwy.
Po dotarciu na miejsce wychodzi z niego prawdziwy cham. Od Dżona chce pieniędzy za podwózkę (nawyk z czasów taksówkarskich), nie zostawia mu danych kontaktowych, jego torby traktuje jak szmaty (przytulankę także) i czym prędzej opuszcza miejsce zdarzenia, w którym nic się jeszcze nie wydarzyło – zupełnie jakby wiedział, że coś się święci. Właściwie nikt w tym momencie by się nie zdziwił, gdyby Ahmed-Argyle ziomował się z terrorystami. Chwilę potem on jednak robi widownię w jajo i dekuje się na podziemnym parkingu, gdzie w spokoju może wypalić sobie trawkę. Zrelaksowany zasypia.
Tymczasem nasz dzielny czarny heros bierze manatki i pakuje się do budynku. W recepcji nie są w ciemię bici (wszak już po atakach 9/11), więc mimo świątecznej nudy oraz odznaki za pasem dokładnie sprawdzają go z każdej strony i nie pozwalają wjechać mu z bronią na górę, zatrzymując ją na przechowanie w minisejfie. Technologia dalej zachwyca Johna, bo ekran dotykowy to teraz prawdziwe 3-D i w ogóle Nakatomi świeci się jak psu jajca, a on sam jest przecież technicznym ignorantem, który zatrzymał się na komórce z opcją Węża. Tej i tak zresztą nie używa, bo bateria jest wiecznie rozładowana, a ekran pęknięty. Życie. Tak czy siak po dotarciu do celu znowu całują go podpici panowie (z podejrzanie dużymi piersiami i długimi włosami), kelnerzy częstują wodą z bąbelkami, której nie idzie pić, a jedyną przyjazną osobą okazuje się Chińczyk (bo to oni trzymają teraz Amerykę za jaja), który zamiast głupiego dowcipu o Pearl Harbor karmi nas równie topornymi wzmiankami o giełdowym krachu sprzed dekady. Okazuje się także, że zamiast świąt Bożego Narodzenia obchodzone jest tu Hanukkah i islamskie Mawlid jednocześnie.
A potem poznajemy Ellisa i Holly. Ellis niczym się nie różni od oryginału, bo raz, że grający go Hart Bochner jest przezajebisty; a dwa, że tacy kolesie pozostają niezmienni. Odmienny może być co najwyżej rodzaj dragów i fakt, jak Ellis ich używa, czyli jest jeszcze bardziej nonszalancki, niż był blisko trzy dekady temu (studiował pod okiem Jordana Belforta). Tymczasem Holly jest biała (Margot Robbie), lecz nie nazywa się już Gennaro, a Genysis, gdyż producenci chcą na maksa pocisnąć reklamą i przyciągnąć do kin każdą możliwą publiczność. Szczęśliwie Holly nie okazuje się Terminatorem, tylko twardą, samoświadomą własnych potrzeb kobietą, która stęskniła się za swoim chłopem i jego przyrodzeniem. Ale ponieważ jest też wyzwoloną, samowystarczalną feministką, która wygląda jak tomboy, nie okazuje mężowi żadnych konkretnych uczuć… Właściwie to jednak bardzo możliwe, że jest cyborgiem – zimnym, wyrachowanym, bezlitosnym dla rachunków. Te ostatnie to również argument Johna, po którym następuje wiadoma kłótnia. W jej trakcie wychodzi na jaw, że dzieci mają adoptowane, we wszystkich kolorach tęczy i przynajmniej jedno z nich czuje się więźniem swojego ciała. Jeśli John chce zatem udawać dobrego tatę, musi wkrótce zasponsorować zmianę płci, a do tego czasu na córkę Lucy wołać Lucyfer.
Ale mniejsza o to, bo w chwilę potem i tak terroryści zaczynają pukać do wieżowca bram, czyniąc to w równie perfidny i perfekcyjnie zorganizowany czasowo sposób, co kiedyś. Jakkolwiek nie są to Niemcy (choć z pewnością znajdziemy w ekipie kilku uchodźców, którzy zasmakowali tamtejszej gościnności) i nie przewodzi im Hans Gruber [rest in peace, Alan]. To mieszanka Azjatów i czarnoskórych (w imię hasła #blacklivesmatter), po części byłych wojskowych, którym rozkazuje Idris Elba (Denzel Washington był akurat zajęty i zbyt sławny). Trafiła zatem kosa na kamień… to znaczy trafiłaby, gdyby McClane miał broń. Ale że nie ma, to musi uciekać z numerkiem szatniarskim w ręku. Szczęśliwie czyni to w… japonkach i jednej skarpetce, więc przynajmniej wiadomy problem ma z głowy. Nie ma za to koszuli, gdyż w przeciwieństwie do nagich, kobiecych torsów, MPAA nie ma problemu z nagimi męskimi torsami, a panie to lajkują.
Kiedy kamera nie pokazuje nam cycków w pokoju obok, tylko musimy się domyśleć, jak wyglądają (PG-13 pełną gębą), Johnny-boy potajemnie ulatnia się wyjściem awaryjnym. I podczas gdy bad, seriously bad guys (z nieodzowną kobietą w szeregach) usiłują wydusić kody od pana Takagi, którego ostatecznie zabijają, John – który akurat tego nie widzi, bo stoi na straży przyzwoitości – próbuje zadzwonić na lokalną policję i do KFC (product placement musi być). Terroryści nie są jednak w ciemię bici i mają sprzęt neutralizujący podobne technologie (because fuck you, that’s why!), nasz bohater ma zatem do wyboru obejść się smakiem lub wspiąć na dach i tam próbować złapać katar oraz jakieś połączenie. Po stwierdzeniu, że niemal cały obiekt opanowali źli kolesie i mrówki faraonki, wybiera tę drugą opcję.
Na dachu, jak to na dachu, piździ strasznie, więc Johnowi jest zimno. Tak bardzo zimno, że aż ze skarpetki robi sobie koszulkę (o tym, jak to zrobić, uczą nas wypuszczane przed premierą virale). Ta jednak i tak niewiele pomaga, ale na szczęście wkrótce namierzają go terroryści i robi się gorąco. Tak bardzo gorąco, że John decyduje się przewentylować jednego z nich i z pomocą matki-grawitacji gubi pozostałych oraz samego siebie w labiryncie szybów wentylacyjnych, które są jeszcze mniejsze niż poprzednio i w dodatku z własnym systemem oczyszczającym, robi się z tego zatem istne Mission: Impossible. W międzyczasie okazuje się, że koleś, któremu sprezentował na urodziny wiatrak, był bratem bliźniakiem największego madafakera z całej ekipy – Justina. I ten już ma ogniki zemsty w oczach jak malowane.
Podczas gdy policja wysyła wpierw dron, a następnie znudzonego patrolowego do… no, generalnie spatrolowania okolicy po dziwnym telefonie, jaki otrzymali (a jaki następnie rozbił się Johnowi o beton), nasz dzielny McClane traci swoje obuwie. Zyskuje za to zabraną draniom giwerę i telefon z setką bajerów, który okazuje się jednak kompletnie bezużyteczny bez hasła dostępu. John chowa go więc do kieszeni i, widząc z daleka nadciągającego kawalerzystę, wpada na diabelski plan uruchomienia alarmu przeciwpożarowego, który jeszcze mocniej przyciągnąłby uwagę mundurowego (nieśmieszny jak zwykle Kevin James, który pozuje na Stallone’a z Copland; lub, co gorsza, Melissa McCarthy). Ostatecznie plan idzie się kochać, bo złoczyńcy błyskawicznie uciszają wszelkie dźwięki (niektórzy także te w komórkach, co stanowi część akcji edukującej widzów o nierozmawianiu w kinie), a McClane zmuszony jest do walki z jednym z nich. Zabija go oczywiście, ale czyni to poza kadrem, po czym z trudem zrzuca zwłoki o nóżkach jak młoda niewiasta na radiowóz poniżej. Minimalnie nie trafia – ciało niezauważenie ląduje w krzakach i Kevin myśli, że to wiewiórka.
O dziwo, policja i tak zjeżdża się do trupa. Nikt nie wie dlaczego. Wyjaśnia to dopiero scena wycięta, dostępna jedynie na wydaniu Blu-ray 4K Special Collector’s Ultimate Unrated Edition, której za cholerę nie idzie kupić w Polsce, a sprowadzenie zza granicy to koszta, które trzeba przemnożyć przez pięć i cło (because fuck you, that’s why!). Scena ta okazuje się oczywiście fabularną woltą i szybko trafia do sieci. Fani są oburzeni i choć ściągnęli całość nielegalnie, to i tak żądają od studia zwrotu pieniędzy, bo mimo dodatkowej krwi i fucków materiał ten jedynie kompromituje cały film. W nim to John przypadkiem wpada na ukrywającego się w budynku małego chłopca – jak się okazuje, syna jednego z ochroniarzy, który przyszedł z tatą do pracy, po tym, jak ten uciszył mamę raz na zawsze i zakazał wchodzić do sypialni. Malec nie mówi dużo, ale jest sympatyczny, budzi u McClane’a poczucie obowiązku i ma smykałkę do elektroniki, więc pomaga policjantowi złamać hasło do telefonu, który następnie mu kosi.
Jak by nie było, zaczyna się okupacja budynku przez policję, zwieńczona niemal natychmiastowym odcięciem zasilania, internetu oraz darmowych voucherów do kina na poziomie -1. Z wszystkim tym terroryści radzą sobie bez problemów. Z wszystkim, tylko nie z Johnem, który zaczyna komunikować się ze światem zewnętrznym za pomocą alfabetu Morse’a, przekazując grubemu koledze na dole kolejne ważne informacje. W zamian otrzymuje duchowe wsparcie i kupę niewybrednych żartów, za jakie produkcja zbiera zasłużoną nominację do Złotej Maliny.
Na miejscu zdarzenia szybko pojawia się nieomylny tylko w teorii, lecz twardy pan kapitan (Stallone we własnej osobie), którego próba przeprowadzenia szturmu kończy się podobnym, tylko mniej krwawym, a mimo to pochłaniającym więcej ofiar fiaskiem – w dodatku dobrze widocznym na ekranach całej Ameryki dzięki kamerom przemysłowym i puszczanym na żywo przez internet relacjom osób postronnych. Na forach internetowych błyskawicznie wybucha hejt na brutalność policji, a w wiadomościach mówi się wręcz otwarcie o rasizmie względem nie-białych terrorystów, których w dodatku nikt nie nazywa terrorystami (w sumie, to kto powiedział, że nimi są?), tylko „bojownikami o sprawę”. Hasło to sami zainteresowani – jak się okazuje zaledwie złodzieje – wykorzystują do swoich celów, żądając oswobodzenia swoich „braci” z całego świata, m.in. z Guantanamo i tajnych baz na Podkarpaciu. Publiczność łyka to wszystko jak młode pelikany, a gliny zaczynają wykonywać pierwsze telefony do prezydenta. A media wiedzą już wszystko o Johnie, o którym planują godzinną debatę na żywo pod tytułem „McClane – bohater czy wróg?”.
To jednak nie McClane wysadza pół budynku w imię zemsty, a Ahmed, który słysząc strzały z góry, budzi się, myśląc, że jest atakowany przez niewiernych, po czym odpala składowany w bagażniku trotyl. Budynek niebezpiecznie zaczyna się przekrzywiać, grożąc zawaleniem i dodając Johnowi +100 do walki z czasem. I choć nie wie jeszcze o tym, pofarciło mu się, gdyż ma już do zabicia zaledwie połowę terrorystów, którzy po wybuchu nie muszą już nawet czekać na FBI, żeby dostać się do sejfu pełnego skarbów – rzecz jasna w formie diamentowo-elektronicznej, bo papierowe pieniądze i stare obrazy są dla lamerów. Federalne Biuro Śledcze i tak się jednak pojawia, odsuwając policję od jakichkolwiek decyzji. Za sznurki pociągają teraz agenci Mulder i Scully (to samo studio, podwójne zyski ze sprzedaży biletów), z których jednak tylko ta druga zdaje się racjonalnie podchodzić do sprawy, gdyż Mulder wietrzy spisek i nie ufo nikomu, nawet sobie.
McClane, nie mając co liczyć na pomoc z zewnątrz, wspina się teraz piętro po piętrze i po trupach do celu – własnej żony. Nie wie jednak, że jest ona wśród grupki wybranej na żywe tarcze, mające pomóc tym złym w ucieczce z obecnego miejsca zamieszkania. Z uwagi na stan obiektu nikt już jednak nie dba o detonatory, nie dochodzi zatem do spotkania Johna z Hansem (tu Lance’em). Zamiast tego McClane natrafia na szukającego go już od jakiegoś czasu Justina, który z kolei jako pierwszego trafia chłopca, zabijając go na miejscu. Dochodzi do przeepickiej, popartej z obu stron żądzą zemsty walki, w której każdy ma do wypowiedzenia przynajmniej trzy cięte riposty i wypełniony patosem monolog, który tłumaczyłby słuszność jego morderczych działań. Walki, w której żaden nie krwawi, a która – o ironio! – toczy się jak krew z nosa.
Gdy dwóch się bije, ekipa opryszków-złodziei prosi władze o podstawienie autobusów dla ewakuacji niewinnych. Oczywiście to zasłona dymna (w trakcie której używają autentycznej zasłony dymnej). Naprawdę chcą uciec kanałami wraz z łupem i, na wszelki wypadek, kobietą policjanta. A ponieważ jest ona wyzwoloną, samowysta… Terminatorem, toteż w ostateczności to ona ratuje McClane’a (i w ogóle całą ludzkość), a nie na odwrót. To również ona rzuca jedynym oficjalnym fuckiem w całym filmie. Zanim jednak do tego dojdzie, dojść musi wcześniej do niczym tak naprawdę nieuzasadnionego pościgu Johna za autobusami. Dzielny policjant pędzi za nimi przez pół miasta w nowiusieńkim Lamborghini, jakie przypadkiem znalazł na 20 piętrze Nakatomi. Rzecz jasna uciekł z budynku w ostatniej chwili – tuż po ewakuacji ostatniej dobrej żywej istoty (niekoniecznie ludzkiej), uprzednio dokumentnie skopując dupę Justinowi, który potem i tak ożywa, więc dzieła zniszczenia dopełnić musi już grubcio, dla którego jest to pierwszy celny strzał w terenie ever. Ufff…
Budynek naturalnie rozwala się w drobny mak, auta wybuchają bez ładu i składu, a pocałunkowi cieni na tle jakiejś ładnej sponsorowanej lokacji towarzyszy nie Let It Snow, tylko hip-hopowa przeróbka hinduskiego szlagieru mająca na celu upamiętnić ofiarę Ahmeda. W scenie po napisach John zgadza się na opłacenie operacji i wszelakich alimentów oraz dowiaduje się, że Holly-800 jest w ciąży. A widz dowiaduje się, że pomimo dwóch zgonów Justin został reanimowany w szpitalu i w kolejnej części z pewnością będzie się mścił…