Klasyczne filmy v współczesność
Technika nieustannie prze do przodu. Jest to jeden z wielu powodów, dla których Choliłód raczy nas ciągle jakimiś remake’ami czy rebootami tytułów, które według nich (czyt. grubych bossów zapatrzonych w grubsze zielone) postarzały się na tyle, że warto opowiedzieć je na nowo. Ja jednak nie o tym. Otóż na pewno nie tylko mnie, podczas seansu jakiegoś starszego filmu nachodzi czasem pytanie: „jak by to wyglądało dziś?”. I nie chodzi bynajmniej o to, jak by go nakręcono dziś, ale o to, jak wyglądałaby fabuła, gdyby przepuścić ją przez dzisiejszą technologię, przyzwyczajenia i trendy. Słowem: jak by to wpłynęło na postaci i historię? I w tym właśnie kryje się sens tego artykułu, który w założeniu nie ma być jednak bardzo poważną analizą dziejów, a raczej humorystyczno-alternatywnym spojrzeniem na „stare” filmy dziś.
Postanowiłem jednak zawęzić sobie podziemny krąg poszukiwań i sięgnąć tylko po produkcje, które kwalifikują się do kina jak najbardziej współczesnego, czyli takiego, w którym technika była już na porządku dziennym. Odrzuciłem więc wszelkie tytuły sprzed roku 1980. Nie brałem pod uwagę widowisk kostiumowych lub filmów osadzonych wokół konkretnych czasów i wydarzeń (jak np. wojna w Wietnamie), które w taki czy inny sposób charakteryzują akcję i bohaterów – w tym wszelkich postaci historycznych i osoby z szeroko pojętej popkultury. Absolutnie nie brałem się też za fantastykę i odpuściłem proste komedie obyczajowe oraz dramaty. Odpadły także wszelakie remaki, sequele, prequele…
Jednak nawet pomimo tych restrykcji, filmów do wyboru zostało naprawdę sporo. Tak doszedłem do trzech, dziś już klasycznych, kultowych dzieł. Traf chciał, że są to tytuły, w których prędzej czy później mamy do czynienia z ganiającymi (się) facetami z bronią. Cała reszta różni się już od siebie znacznie i choć są to filmy, w których (i na które) rozwój techniczny na pewno wpływa, to uważam, że zupełnie się one nie zestarzały. Kiedy jednak przyjrzeć im się bliżej, łatwo stwierdzić, że ich fabuła mogłaby się znacząco różnić, gdyby nakręcono je w roku pańskim 2016. Oczywiście nie zagłębiałem się bez pamięci w wybrane filmy. Zamiast tego postanowiłem wypunktować ich najważniejsze wątki, najbardziej znaczące sceny lub inne elementy, które w zderzeniu z teraźniejszością uległyby zmianom. Tak więc zapraszam – oto klasyczne filmy w starciu z obecną rzeczywistością. Trzy razy.
Lśnienie (The Shining)
Premiera: 23.05.1980
Reżyseria: Stanley Kubrick
Obsada: Jack Nicholson, Shelley Duvall, Danny Lloyd, Scatman Crothers
O co kaman:
Jack Torrance wraz z rodziną przenosi się w góry, gdzie na odludziu ma posezonowo zajmować się hotelem Overlook, a przy okazji skupić się na pisaniu powieści. Okazuje się, że hotel ma krwawą przeszłość, jest nawiedzony i działa w nim tajemnicza siła, która powoli zaczyna wpływać na Jacka.
[Warto nadmienić, że po latach powstał telewizyjny remake, ale zważywszy na jego średnią jakość i właściwie znikome unowocześnienie fabuły, nie biorę go nawet pod uwagę.]
Nakręć to jeszcze raz, Sam:
Za kamerą Lawrence Kasdan. Prolog pozostaje w sumie bez zmian (z ciut inną, przypuszczalnie opartą o sample à la Hans Zimmer muzyką), za wyjątkiem faktu, że Jack i rodzinka dojeżdżają do hotelu nie wysłużonym kombiakiem, a zgrabną, czarną terenówką (rzecz jasna 4 × 4, z całym mnóstwem bajerów). Nikt też specjalnie ze sobą nie rozmawia. Szczyl o azjatyckich rysach twarzy i w koszulce z Teletubisiami siedzi z tyłu, przyklejony do tabletu (debiut na dużym ekranie jakiegoś telewizyjnego talentu). Przypuszczalnie także regularnie obchodząca Chiński Nowy Rok mama (Lauren Tom, acz niezłym wyborem do wejścia w buty Shelley byłaby także Rebecca Hall) zajadle instagramuje kolejne widoki górskie robione naprędce smartfonem. A good ol’ American dad wykonuje polecenia GPS-a jak zahipnotyzowany i za 300 metrów posłusznie skręca w lewo. Już wtedy wiemy, że relacje między nimi są, mówiąc delikatnie, chłodnawe, a mały przypuszczalnie nie ma kontaktu z (przyszywanym) ojcem i jest być może zaniedbywany również przez matkę. Ta ostatnia nosi w sobie zresztą kolejnego potomka, co pogłębia brak zaufania ze strony adoptowanego. Może mieć ona przy tym również problemy natury wewnętrznej, gdyż zdawkowe słowa rzuca właściwie tylko do siebie, chichrając się co chwila z nowych komentarzy psiapsiółek z zostawionego w tyle, wielkiego miasta (bez seksu).
Po dotarciu na miejsce dochodzi do pierwszego spięcia pomiędzy małżonkami, gdyż okazuje się, że hotel, którym Jack ma się zaopiekować, w niczym nie przypomina atrakcyjnego, nowoczesnego obiektu z kolorowej broszurki. To ogromny, ponury moloch pamiętający jeszcze czasy Wyatta Earpa. Ośrodek ten wydaje się dla Wendy zbyt passé i w dodatku nawet lśniący w pełnym słońcu wygląda jak biedny kuzyn ponurej posiadłości Bruce’a Wayne’a. A gdy wychodzi na jaw, że wewnątrz nie ma basenu i są problemy z siecią, kobieta dostaje prawdziwej furii. Danny ukradkiem ucieka więc od rodzicielki.
Jack tymczasem ma wyjebane na te drobne nieścisłości i po raz pierwszy prezentuje swoje rubaszne oblicze, kiedy w biurze dyrektora opowiada sprośne dowcipy (dziwnie podobne do tych z Chinatown, z którym to producenci pragną stworzyć uniwersum). Jego szef (Samuel L. Jackson z obowiązkowym pięciominutowym monologiem) jest lekko zażenowany, ale przecież za pięć dwunasta nie znajdzie już innego człowieka do tej fuchy (Avengersi mają inne problemy…) i postanawia przypieczętować umowę z Jackiem – granym oczywiście przez wciąż genialnego i w formie Jacka Nicholsona, z drobną tylko pomocą CGI.
Podczas gdy Jack z radością podpisuje cyro… umowę, a Wendy kończy łykać proszki uspokajające i zabiera się za opróżnianie toreb podróżnych Gucciego, Danny kryje się w hotelowej kuchni z wolna pustoszejącego kurortu. Tam natyka się na niejakiego O’Hallorana – szefa ochrony o irlandzkich korzeniach i niejasnej, wojskowej przeszłości (wkurzony Liam Neeson). O’Halloran nie ma tytułowego lśnienia ani też nie potrafi wyczuć go u chłopca, gdyż stawiamy na „realizm”. Lecz dostrzega w nim ducha porwanego przed laty syna i jako jedyny wyciąga ku niemu pomocną dłoń (wcześniej jakieś dwie dziwne bliźniaczki śmiały się z Danny’ego w toalecie). Malec postanawia mu zaufać i częstuje wybuchającą w ustach gumą – jest dużo radości. W zamian O’Halloran oprowadza go po przybytku i raczy lekcją survivalu, dokładnie opisując, jak najlepiej przetrwać w hotelu w razie zagrożenia i upewniając się, że mały zapamięta na całe życie rozmieszczenie wyjść ewakuacyjnych. Wszystko wskazuje na to, że może to być początek pięknej przyjaźni…
Back to Jack – odstawiając auto do garażu, wypala potajemnie bezglutenowego skręta i jeszcze bardziej skrycie liczy otrzymaną pierwszą część wynagrodzenia. Wkłada do kieszeni tabletki i tablet, a z bagażnika wyciąga również laptop, po czym kieruje się do pokoju z polecenia ponętnego głosu komputera pokładowego. Nagle dociera do niego, że za oknem jest już ciemno. Ale jeszcze nie na tyle, by Jack nie mógł dostrzec przelatującego w oddali UFO, którego obecność oznacza ni mniej, ni więcej, że towar był z dobrego źródła. Upalony Jack zasypia błyskawicznie obok naszprycowanej partnerki, nawet nie zauważając klęczącego w rogu Danny’ego, którego wyraz twarzy jest mocno niepokojący… W nocy dzieciakowi śnią się koszmary dotyczące hotelu, przez co moczy łóżko – jest dużo sprzątania.
Następnego ranka, gdy ostatni goście już odjechali (cameo Daniela Day-Lewisa bądź Billa Murraya), słoneczko wkradające się przez okno budzi Jacka do życia. Nieprzytomny i wciąż jeszcze lekko na haju rozwala sobie nos o futrynę w drodze do kibla – odtąd łazić będzie z olbrzymim opatrunkiem na pół twarzy (tak, to będzie solidne uniwersum). Korzystając z chwili samotności, Jack przechodzi mały kryzys. Wychodzi na jaw, że jeszcze do niedawna walczył z nałogiem alkoholowym i wyjazd miał mu również pomóc w noworocznych postanowieniach, które złożył w kwietniu. Dowiadujemy się także – już w bezpośrednim dialogu z żoną, dziwnie całą w skowronkach, gdyż znalazła zasięg – że ich drugie dziecko (a pierwsze wspólne) to zwykły skok na kasę (500+ jak się patrzy, nie zdziwiłbym się zresztą, gdyby za część budżetu realizowanego częściowo w Europie projektu odpowiadał PIS, F).
Czas mija. Gdy coraz bardziej brzuchata i gburowata Wendy udaje, że zajmuje się dzieckiem, którym tak naprawdę zajmuje się O’Halloran (lekcja 22 – użycie noża na żywym króliku), Jack udaje, że pisze – czyli generalnie gapi się na biały arkusz wordowskiego pliku przez pół dnia, a przez drugie pół albo gra w pasjansa, albo zbiera wenę w trakcie poznawania zakamarków hotelu. Z dnia na dzień zapuszcza się coraz głębiej, odkrywa kolejne sekrety placówki, znajduje m.in. bilard, spa, odkodowane HBO i wojskowy telefon satelitarny, którym zaczyna wykonywać głupawe połączenia do Tadżykistanu (szybko jednak psuje maszynę). W końcu trafia do stylowego baru, jakby z innej epoki. Złowieszcza muzyka przypomina nam, że jest strasznie i nagle przed oczami Jacka pojawia się kelner, któremu źle z oczu patrzy. Smak alkoholu można już poczuć w ustach, ale żeby nie szerzyć nietrzeźwości wśród odbiorców, producenci pokazują go bardzo zdawkowo (z tego samego powodu, oprócz wspomnianego jointa, nikt nie pali). Tutaj film się urywa.
Po stosownym entr’acte, od czapy nawiązującym do starych prezentacji dłuższych widowisk, Jack budzi się z krzykiem, skacowany na kanapie w holu głównym. Na jego rękach znajduje się krew, ma podarte ubranie i generalnie wygląda, jakby nie był to plan Lśnienia, a Wilka. Znajduje go Wendy i z miejsca robi wyrzuty, mówi że Danny gdzieś zniknął – podejrzenie oczywiście pada na Jacka, ale ten ma pusto tak we łbie, jak i w kałdunie. Z jakichś przyczyn pamięta jedynie numer pokoju – 237 – do którego czym prędzej się udaje, zapewniając żonę, że „wszystko będzie w porządku”. Ona bynajmniej nie jest tego pewna, więc dzwoni do swojego psychologa, rzecz jasna na rachunek Jacka.
Tymczasem okazuje się, że Danny dobrze się bawi na zewnątrz z O’Halloranem – razem baraszkują w ogrodzie ułożonym na kształt labiryntu, w którym ich przyjaźń wskakuje na wyższy level. Danny mówi Irlandczykowi o swoich koszmarach, O’Halloran przestrzega go natomiast przed pokojem 237, w którym „kiedyś wydarzyło się coś bardzo złego”. Potem milknie i robi smutną minę, co rodzi przypuszczenia, że wspomniane wydarzenie miało dla niego charakter osobisty. Chaotyczne, dynamiczne flashbacki, które pojawiają się w chwilę potem skutecznie nas w tym upewniają. Danny’emu pojawiają się z kolei przed oczami dwie dziewczynki-bliźniaczki (kolejne flashbacki sceny w toalecie), które niepokoją go do tego stopnia, że zwyczajnie ucieka, zostawiając O’Hallorana niczym jakiegoś łosia – samego pośród zieleni.
Te same bliźniaczki obserwują z oddali, jak Jack otwiera drzwi do rzeczonego pokoju, w którym zaczyna przeżywać mniej więcej te same przygody, co w oryginale/książce, ale uboższe zarówno pod względem wizualnym (ni ma cycków!), jak i narracyjnym (obowiązkowa scena z rzyganiem i pierdzeniem). Dokładnie w tej samej chwili Wendy – również nieświadoma tego, że jest obserwowana przez te dwie pozornie niewinne istotki z kucykami i sukienkami w kokardki – wbija na komputer Jacka, by zgrać sobie więcej durnot na telefon. Odkrywa, że jej mąż nie napisał ani słowa w pliku książki, która podobnie jak pora roku za oknem, powinna już zmierzać ku końcowi. A raczej napisał ich bardzo dużo, ale kompletnie nie na temat.
Nagle zasilanie pada. Wendy po raz pierwszy ma naprawdę złe przeczucia i postanawia poszukać korków albo Jacka. Wpadają na siebie na schodach godnych Przeminęło z wiatrem i przestraszony Jack nieświadomie (?) zrzuca ciężarną małżonkę, co kończy się oczywiście klasycznym nieszczęściem – ona traci dziecko, on ochotę na seks i czucie w lewej ręce. Wendy uchodzi z życiem, ale od tej pory panicznie boi się męża, który zaczyna być coraz bardziej sfrustrowany wszystkim wokół. Przez jakiś czas jest jednak przykuta do łóżka, gdzie samotnie dochodzi do siebie, na odległość konsultując się ze światem za pomocą fejsa, którego inni użytkownicy wpierw podają jej 150 różnych rozwiązań sytuacji, a następnie kłócą się między sobą o to, które jest najbardziej fair wobec wszystkich. Jack odmawia zarówno opuszczenia hotelu, jak i wezwania lekarza, bojąc się tyleż o swoją posadę, co własny stan psychiczny. Pogarsza się on z każdą minutą, które Jack spędza z ochotą przy barze, w towarzystwie osób mocno „niedzisiejszych”.
Z jego „synem” nie jest lepiej – Danny bawi się wojskowym nożem, który przypuszczalnie dostał od O’Hallorana, i wymalował pokój matki dziwnym, czerwonym napisem. Ona, widząc to, zarzuca mu początkowo kiepski gust dekoracyjny, a następnie cyka parę fotek na pamiątkę. Dopiero potem dociera do niej, w jak ciemnej dupie się znalazła. Przez myśl przechodzi jej ucieczka z przybytku, którego i tak nigdy nie lubiła. Pogoda za oknem – śnieżyca, pośród której zabawiają się zrobione z żywopłotu, wymarłe gady CGI stajl – stopuje jednak jej zapędy, więc wpierw kobieta próbuje uspokoić Danny’ego, który zaczyna wyrywać się i krzyczeć. Obrazek ten zostaje cool-młodzieżowo poprzecinany widokiem coraz bardziej upojonego Jacka, którego spojrzenie z wolna przyjmuje iście diaboliczny wygląd. Kiedy w jego oczach dosłownie zapalają się ogniki, wszystko zmierza do wiadomego finału…
Jack szturmuje pokój Wendy – z jedną grabą sprawną czyni to jednak nie za pomocą siekiery, lecz karty magnetycznej i scyzoryka. Danny’emu, który najwyraźniej wciąż tkwi w transie (nie mylić z transseksualizmem), udaje się zranić go nożem, zanim będzie w stanie zrobić krzywdę Wendy. Ona z wdzięczności zamyka się z malcem w kiblu, po raz pierwszy przejawiając względem chłopca gorące uczucia. Pomaga Danny’emu uciec szybem wentylacyjnym. Sama nie mieści się w otworze, więc daje dyla oknem, zanim jeszcze Jack zdoła zrobić dziurę w drzwiach – na jego twarzy widać zatem spore rozczarowanie. Zauważa on jednak w oknie Danny’ego uciekającego do labiryntu, co przywraca mu diabelski uśmiech.
W garażu przemarznięta Wendy odkrywa, że Jack nie próżnował – zniszczone jest zarówno ich auto, jak i wszelkie pozostałe pojazdy oraz urządzenia, które pomogłyby wydostać się jej z sytuacji. A bateria i zasięg w jej komórce rzecz jasna poszły się… Jack tymczasem jest już w labiryncie krzewów, podążając za niezbyt rozgarniętym Dannym, który po prostu prze do przodu, walcząc z tlenem. Szybko dogania chłopca i już ma go rozerwać na strzępy, kiedy… uprzedza go kula O’Hallorana, który najwyraźniej cały ten czas błąkał się po okolicy, żywiąc się korzonkami i topionym w manierce śniegiem. Po uspokajającym sytuację one-linerze O’Halloran przytula Danny’ego, być może nawet zbyt czule, i razem wracają po śladach do wyjścia, gdzie O’Halloran podpala całą roślinność, niszcząc inne stwory. Odpowiednio duży wybuch w slow motion wyznacza koniec trwogi oraz śnieżycy. Ale nie filmu.
Gdy na miejscu pojawia się w końcu straż pożarna i oficerowie prawa, dopada ich Wendy, która wygląda na autentycznie przejętą. Gdy Danny mówi jej, co zaszło, z niedowierzaniem kręci głową, mówiąc, że nikogo prócz nich tu przecież nigdy nie było. Na te słowa O’Halloran puszcza oko do chłopca i znika z kadru, pojawiając się potem wraz z Jackiem na starej fotografii z lat świetności hotelu. Do Danny’ego dociera, że najwyraźniej może kontaktować się ze zmarłymi. Kiedy odchodzi wraz z trzymającą go za rękę Wendy – oczywiście w stronę wschodzącego w glorii słońca – za ich plecami majaczy Jack, którego przeraźliwy śmiech zaczyna nieść się echem po okolicy…