Sceny najlepiej ZAGRANE przez DZIECIĘCYCH aktorów
Nawet z tego zestawienia wynika, że najlepsze sceny dziecięce to te, które wymagają od małych aktorów poświęcenia daleko wykraczającego poza ich dziecięcy świat. Ciągle się zastanawiam, czy warto zatem je oceniać jako dobre, poruszające skoro prezentują emocje i wydarzenia, które w świecie dorosłych zwykle niszczyły dziecięcy, niewinny świat. Co jest więc w nich dobrego? Autentyzm oddania uczuć? Być może właśnie to. Warto mieć jednak na uwadze, że ci właśnie dziecięcy aktorzy zagrali świetnie nieraz w takich momentach, w których dziecko nigdy znaleźć się nie powinno. A oni weszli w ten świat tak doskonale, że uznaliśmy ich za dojrzalszych, niż są. To okrutne dla ich dzieciństwa. Poniżej dziesięć przykładów spośród znacznie większej liczby pamiętnych ról młodych aktorów.
Reanimacja japońskiego żołnierza, reanimacja Amy – Christian Bale, „Imperium słońca” (1987), reż. Steven Spielberg
Jamie nawet w obozie jenieckim był fantastą. Trudno mi wybrać tę jedną scenę, w której talent Christiana Bale’a wybijałby się bardziej niż w innych. Zdecydowałem się wreszcie na dwie, chyba najmocniejsze, związane ze śmiercią. Jamie znalazł oparcie w swoim świecie marzeń, dlatego tak bardzo chciał przywrócić do życia Amy i japońskiego żołnierza. Obydwoje, jakby już zza grobu na niego patrzyli, obciążali jego krótkie życie odpowiedzialnością za to, że jednak nie umie ich uratować. Krew płynąca z ich ust oznaczała coś, co jest nieodwracalne – utratę życia, ale i niewinności. Ten przewrotny zabieg reżysera naprawdę działa. Dziecko styka się ze śmiercią, a na jego twarzy widzimy autentyczne przerażenie, tyle że nie ma również kto uratować tego dziecka, prócz niego samego. To ciekawe i znaczące, że w tym zestawieniu znalazło się aż tyle produkcji w reżyserii Stevena Spielberga. Najwidoczniej ten reżyser ma rękę do prowadzenia dzieci na planie, żeby wycisnąć z widza ostatnią łzę.
Ostatni dzień z mamą – Haley Joel Osment, „Sztuczna inteligencja” (2001), reż. Steven Spielberg
Jest w tej scenie niezwykła cukierkowość, z jednej strony ogromnie kiczowata, a z drugiej wzruszająca. Tę zdolność ma właśnie Steven Spielberg, który w wielu swoich produkcjach balansuje na cienkiej granicy między banałem a wzruszającym artyzmem. Nie inaczej jest tutaj. Haley Joel Osment, słodki chłopiec, którego można tylko kochać, spełnia swoje marzenie – chce spędzić dzień z mamą i z nią usnąć, bo poza nią nie ma dla niego przyszłości. Nie ma, bo nie jest człowiekiem. Nigdy nie będzie kimś innym niż dzieckiem. To straszne uwięzienie w sobie, a jednocześnie chwytanie się jedynej wizji szczęścia, jaką można sobie wyobrazić, jest odegrane przez Osmenta po mistrzowsku.
Bitwa z włamywaczami, scena w kościele – Macaulay Culkin, „Kevin sam w domu” (1990), reż. Chris Columbus
Trudno naprawdę wybrać scenę, w której Macaulay Culkin byłby zły. To jego film, co się zdarza w historii kina naprawdę sporadycznie. Na dziecięcych aktorów patrzymy nieco po macoszemu, jako dodatki do treści fabularnej, której trzon stanowią dorośli. A tu niespodzianka. Culkin sprawdził się zarówno w scenach akcji, jak i w spokojnej rozmowie w kościele odbytej z Marleyem o winie, nadziei i samotności. Wybierzcie więc w tym wypadku sami, czy bardziej odpowiada wam Kevin szelmowsko uśmiechający się, kiedy właśnie wystrzelił w głowę złodzieja Marva, czy Kevin zamyślony nad sensem istnienia w towarzystwie tajemniczego sąsiada Marleya.
Relacja z Severusem Snapem – Daniel Radcliffe, „Harry Potter i Kamień Filozoficzny” (2001), reż. Chris Columbus
Pierwsza część serii jest tu podana za przykład, ale równie dobrze może być druga czy trzecia. Relacja z Severusem wymagała od obu aktorów nieprzeciętnych umiejętności okazywania sobie wzajemnie niechęci, lecz również zaufania, nie tylko tego aktorskiego, ale tego, które stopniowo rodziło się między Snapem a Potterem. W filmach widać go niewiele, lecz ono było. Szorstkie, wręcz nieprzyjacielskie, ale silne, jak łączność między dzieckiem a skrytym pod magiczną zasłoną rodzicem.
Moje prawdziwe imię – Jodie Foster, „Taksówkarz” (1976), reż. Martin Scorsese
Ma 12 lat. W życiu nie miałeś takiej cipki. Możesz ją pieprzyć, jak chcesz. W usta i w tyłek – tak Sport (Harvey Keitel) zachwala swój towar Travisowi (Robert De Niro), czyli Iris (Jodie Foster). Ona w trakcie kręcenia filmu również była dzieckiem, wystylizowano ją zaś na nastoletnią dziwkę. To przeszkadza. Chcielibyśmy, żeby było inaczej. Ten dysonans nie jest wychowawczy, a niszczący. Na dodatek Iris mówi Travisowi, kiedy są już u niej w pokoju, że ma na imię Łatwa. Travis jednak nie wierzy. Nie chce jej wykorzystać. Chce ją wyciągnąć z tego bagna, ale na swój sposób, jak to on potrafi. Najbardziej bolesne jednak w tej scenie jest coś innego. Bolesne i świadczące o zdolności Jodie do odgrywania dorosłych emocji – podchodzi do Travisa, próbuje rozpiąć mu spodnie i pyta, jak to zrobią. Na stojąco? Travis się broni, odpycha ją. I tak kilka razy. Ona próbuje, on odmawia, aż w końcu składa jej propozycję, a potem wychodzi.