Sceny, które były NAJTRUDNIEJSZE do zrealizowania
Pytanie „jak to jest zrobione?” będzie przyświecać poniższemu zestawieniu. Najtrudniejsze sceny często robią największe wrażenie. To z nimi utożsamiamy cały film i dzięki nim wspominamy dane produkcje po latach. Przykładem jest Szeregowiec Ryan lub legendarne Dziesięcioro przykazań. Ale kilkuminutowe fragmenty, mające zapierać dech w piersi, prawie zawsze niosą za sobą monstrualny wysiłek, nieprzyzwoicie wysoki budżet i w końcu nieodwracalny czas. W których produkcjach twórcy wierzą, że cała zabawa jest tego warta? Gdzie udało im się stworzyć sceny najtrudniejsze do zrealizowania?
Spider-Man (2002), reż. Sam Raimi
Licealny kodeks nakazuje Peterowi Parkerowi zaimponować dziewczynie, która skradła jego pajęcze serce. Parker prezentuje swoje supermoce w kilku odsłonach. W każdej podczepia się pod pewne szkolne stereotypy. Gdy budzi się po ukąszeniu pająka, dokonuje odkrycia przed samym sobą, zyskując masę mięśniową i rezygnując z korekcyjnych okularów. Później nie radzi sobie w szkolnej stołówce, prowokując bójkę z Flashem. To podczas niej dochodzi do kulminacji i wyjawienia nadzwyczajnych umiejętności przed całą szkołą. Wcześniej jednak Spider-Man robi to, w czym jest najlepszy – ratuje Mary Jane z opresji, drobnej, ale wymagającej nieskończonej determinacji ze strony Toby’ego Maguire’a. Scena, w której Peter przechwytuje jedną ręką spadającą tacę wraz z posiłkiem, robi piekielnie dobre wrażenie. Podczas jej kręcenia nie użyto CGI, co w praktyce oznaczało odgrywanie jej do skutku, a precyzyjniej – aż do ujęcia numer 156. By odrobinę ułatwić całą sprawę aktorom, tacka była przyklejona do ręki Maguire’a. Nie zmienia to jednak faktu, że nakręcenie tego pamiętnego fragmentu pochłonęło 16 godzin filmowego planu.
Dziesięcioro przykazań (1956), reż. Cecil B. DeMille
Kulisy tej sceny przypominają Lokomotywę Juliana Tuwima, gdzie wielka maszyna rusza powoli, a jej wnętrze wydaje się wypełnione wszystkim, co możliwe. Epickie widowisko z lat 50. to triumf efektów specjalnych, a przejście Izraelitów przez Morze Czerwone, owszem, dopadły zęby czasu, ale blisko 70 lat później ciągle potrafi wywołać efekt wow. Ojciec filmowego przedsięwzięcia, legendarny Cecil B. DeMille, dokonał niemożliwego, serwując widowisko totalne, w którym zaangażowanie twórców i ilość użytych środków potrafi przyprawić o ból głowy. Nakręcenie sceny, którą Steven Spielberg określił jako najlepszą pod kątem efektów specjalnych, trwało sześć miesięcy, a efekt finalny to połączenie kadrów Morza Czerwonego i czystej magii kina, zrodzonej na parkingu studia Paramount. Tam zbudowano specjalną rampę, do której wpuszczono w sumie 360 000 galonów wody. Widok, mający przypominać wodospad, kręcono sześcioma kamerami w technologii Technicolor. Każdy fragment sekwencji: rozstąpienie, niebo i przejście kręcono osobno. Żeby nadać wodzie morskiego charakteru, użyto żelatyny. Natomiast, żeby zamknąć morze, użyto tego samego ujęcia, puszczonego od tyłu do przodu. Takie rzeczy, i to bez komputerowej ingerencji. A to wszystko w towarzystwie 14 000 statystów i 15 000 zwierząt zaangażowanych na planie.
Incepcja (2010), reż. Christopher Nolan
To jeden z tych filmów, z którego sceny zapełniłyby całe zestawienie pod tym samym tytułem. Chciałem jednak zwrócić uwagę na technikalia podczas hotelowej walki Arthura (Joseph Gordon-Levitt). Na potrzeby tej długiej sekwencji zbudowano specjalny korytarz przypominający tę jedną, najfajniejszą atrakcję w parku rozrywki. Ogromny mechanizm mierzący 30 metrów miał odhaczyć kilka przewijających się przez cały film motywów. Obijający się od ścian na skutek wirowania pomieszczenia Levitt przypominał wszystkim, że akcja toczy się we śnie, gdzie grawitacja to pojęcie względne, a czas może okazać się sprzymierzeńcem lub wrogiem, w zależności od tego, jak głęboko uśniemy. Joseph opuszczał plan poobijany, tracąc grunt pod nogami, dosłownie, przez sześć bitych dni. Nie zniechęciło to jednak aktora ani na moment. Wręcz przeciwnie – jak sam wspomina, jego choreografia przypominała Freda Astaire’a tańczącego na suficie. Raz jeszcze: zero CGI.
Szeregowiec Ryan (1998), reż. Steven Spielberg
Wymowność i maestrię tej sceny najlepiej oddają słowa weterana wojennego Hala Rydera, który zapytał, dlaczego ma płacić za obejrzenie czegoś, o czym przez całe życie starał się zapomnieć. Steven Spielberg od początku nie chciał iść na żadne ustępstwa. To miało być najbardziej realistyczne i przejmujące kilkanaście minut, jakie kiedykolwiek nakręcono na potrzeby kina wojennego. Z logistycznego punktu widzenia wszystko musiało być szczegółowo zaplanowane. Plaża Omaha przeniosła się do irlandzkiego Wexford, gdzie ekipa pracowała po kilkanaście godzin dziennie. W jej skład weszło nawet ośmiuset pięćdziesięciu żołnierzy irlandzkiej armii. Wielu z nich udział w filmie przypłaciło zdrowiem i nabawiło się kontuzji. Rzadko w kontekście tej brutalnej i przesiąkniętej przemocą sekwencji przywołuje się moment, kiedy kamera nurkuje wraz z żołnierzami w zimnych wodach kanału La Manche. Na chwilę przed właściwym dobiciem do brzegu kule przecinają tafle wody, tryska krew, pięknie, aczkolwiek tragicznie, komponując się z błękitem wód. Nie ma bezpiecznych miejsc. To, co je różni, to natężenie dźwięku, światła i stopień ekspozycji na działa wroga. Uchwycenie tego wszystkiego zapewniło technikom Szeregowca cztery zasłużone Oscary, wliczając ten za zdjęcia dla Janusza Kamińskiego. A całe otwarcie widowiska pochłonęło 11 milionów dolarów. To tyle, ile kosztowała Bitwa pod Wiedniem, trzeci najdroższy polski film.