Rzeczy, które NIE WYSZŁY w PEWNEGO RAZU… W HOLLYWOOD (i te, które się udały)
A co wyszło:
Aktorstwo
„That was the best acting l’ve ever seen in my whole life” – takie słowa mogłabym wyszeptać do ucha Leonardo DiCaprio po seansie filmu. No dobra, może nie było to „najlepsze aktorstwo na świecie”, ale zaskakująco dobre już na pewno. Oscarowego aktora oglądało się na ekranie z niemałą przyjemnością. Jego postać ekscentrycznego, nieco zagubionego aktorzyny dźwigała na swoich barkach cały komediowy ciężar filmu. Zdecydowanie był jego siłą napędową. Gdyby nie DiCaprio, Pewnego razu… w Hollywood straciłoby wiele ze swojej atrakcyjności. Godną uwagi postacią był również zuchwały Cliff grany przez Brada Pitta. Ich przyjacielski ekranowy duet był naprawdę przekonujący, co więcej, ich postacie ciekawie się uzupełniały. Na tym kończą się jednak aktorskie pochwały – reszcie filmowych bohaterów nie dano wystarczająco dużo czasu na wykazanie się.
Scena na ranczo
Scena w Spahn Ranch familii Mansona jest prawdopodobnie najlepszą częścią filmu. Cała została skonstruowana w prawie horrorowym stylu, nieprzyjemnie trzymającym w napięciu. Oświetlona jasnym, gorącym słońcem zaniedbana ziemia zamieszkiwana przez niepokojąco wyglądających hippisów sprawiała wrażenie gniazda jadowitych żmij. Pierwszy raz od początku filmu czuło się dobrze znane z filmów Tarantino napięcie i trwogę, które nie opadały, a rosły aż do ostatniego cięcia montażowego. Co ciekawe, nie pokazano w tej scenie nawet tego, kogo prawdopodobnie najbardziej wyczekiwano – Charlesa Mansona. Było za to nieustające, unoszące się w powietrzu poczucie zagrożenia. Po obejrzeniu tego fragmentu doszłam do wniosku, że nie miałabym nic przeciwko, gdyby Tarantino zechciał nakręcić horror. Podobno wcale nie uważa tego za zły pomysł, o czym możecie się przekonać tutaj.
Humor i dialogi
Podobne wpisy
W gruncie rzeczy Pewnego razu… w Hollywood nie jest złym filmem, a kinowy seans na pewno zaliczam do udanych. Bawiłam się przednio. Oczywiście oczekiwałam czegoś większego, czegoś na tarantinowskim poziomie, w jednym aspekcie reżyser mnie jednak nie zawiódł, a wręcz pozytywnie mnie zaskoczył. Były to świetnie napisane dialogi oraz kłębiący się w nich humor. Między wszystkimi bohaterami współgrającymi razem na ekranie wyczuwalna była chemia, co bez wątpienia było zasługą także i reżysera. Tarantino zaserwował nam szczegółowo zarysowany, dopracowany do najmniejszego szczegółu świat neonowych ulic Hollywood lat sześćdziesiątych zamieszkiwany przez postaci cudnie plastyczne oraz zabawnie podrasowane. Nie rozumiem jednak bagatelizującego określenia, które przewija się w niejednych recenzjach, że film ten jest swoistą laurką, listem miłosnym do Hollywood lat sześćdziesiątych. Oczywiście widać, że Tarantino podszedł do scenografii, muzycznej ilustracji z wielkim zaangażowaniem, miłością oraz czułością. Barwna otoczka to jednak nie wszystko. Nie zapominajmy, że jest to film przynajmniej w połowie poświęcony tamtejszej grupie zimnych morderców.