Rzeczy, które NIE WYSZŁY w PEWNEGO RAZU… W HOLLYWOOD (i te, które się udały)
Pewnego razu… w Hollywood jest prawdopodobnie najgorętszą premierą tego lata. Nie ma się co dziwić – znany wszystkim Quentin Tarantino powraca ze swoim, jak straszy, przedostatnim filmem. Oby się tak nie stało, bo jeśli ostatni ma być taki jak ten, Amerykanin nie zostanie przeze mnie zapamiętany tak dobrze, jakbym sobie tego życzyła. Najnowszy film reżysera to zaś w moim odczuciu jedno z najgorszych jego dzieł. Nie oznacza to wcale, że jest to film zły – wręcz przeciwnie, ma sporo wyraźnych plusów, które jednak przeplatają się z minusami. Jeśli Tarantino faktycznie zerwał z byciem „typowym Tarantino” i poszerza swój repertuar, wyznaczając sobie nową ścieżkę filmowej kreacji, czeka go, jak widać po ostatnich ocenach, wyraźny podział wśród jego fanów. Pewnego razu… nie jest zaś kolejnym typowym dla niego obrazem. Być może zapowiada nowe podejście reżysera do filmów, a może jest tylko jednorazowym eksperymentem. Na razie skupmy się jednak na najnowszym filmie twórcy Pulp Fiction oraz na rzeczach, które nie wyszły, ale i na rzeczach, które udały się w Pewnego razu… w Hollywood.
Uwaga na spoilery!
Co nie wyszło:
Niepotrzebna postać Sharon Tate
Fun fact: Gdyby usunąć wszystkie sceny z udziałem filmowej Sharon Tate, fabuła nie ucierpiałaby ani trochę. Sceny jazdy samochodem, wizyty w kinie, kolacji w meksykańskiej restauracji – wszystkie one były nieprzydatne. Jeśli Sharon Tate, rzecz jasna ładnie zagrana przez urokliwą Margot Robbie, miała być w zamyśle Tarantino jedynie ucieleśnieniem tego beztroskiego Hollywood lat 60., to chyba jednak trochę za mało. Można było zamiast tego poświęcić więcej uwagi bohaterom, którzy naprawdę na to zasługiwali, a którym również nie poświęcono wystarczająco dużo czasu. Podczas seansu miałam wrażenie, że postać Sharon Tate, wesołego, beztroskiego podlotka, pojawia się na ekranie tylko po to, by rozbudzić niepotrzebną kontrowersję. Napisy pojawiające się co jakiś czas na ekranie bezlitośnie informowały widzów, że oto zbliżamy się nieuchronnie do daty 8 sierpnia 1969 roku, czyli brutalnego morderstwa aktorki. Przeświadczenie, że podziwiamy na ekranie ostatnie miesiące czy dni życia kobiety były co najmniej niezręczne i nieprzyjemne. Szczególnie scena mająca miejsce w kinie, kiedy na ekranie pojawiła się prawdziwa Tate, była na tyle niekomfortowa, że skulona wbiłam się w kinowy fotel. W moim przeświadczeniu film zyskałby, gdyby kobieta pojawiała się dopiero na końcu filmu, ewentualnie można było uszczuplić rolę Robbie do krótkich epizodów.
Niewykorzystany potencjał Ricka Daltona
Wyznacznikami filmów Tarantino były zawsze genialne dialogi oraz dokładnie przemyślane, charyzmatyczne postaci. Co do obecności pierwszego w Pewnego razu… mogę się absolutnie zgodzić, jednak do drugiego mam spore zastrzeżenia. Rick Dalton oraz Cliff Booth to bohaterzy bez mała interesujący. Problem w tym, że reżyser nie pozwala się im rozwijać. Film nie ma odgórnie nakreślonej linii fabularnej. To zlepek rozlazłych, nietrzymających się kupy scenek. Brakuje tutaj kogoś, kto całą tę historię mógłby utrzymać w ryzach, być centrum, wokół którego pozostałe wydarzenia filmu mogłyby krążyć. Taką postacią mógł być, i miałam nadzieję, że będzie, Rick Dalton. Jego kryzys twórczy, wątpliwości co do swoich aktorskich możliwości, załamanie i utrata pewności siebie mogły być idealnym głównym wątkiem, który pociągnąłby historię. Niestety, Tarantino ucina to w praktycznie najlepszym momencie. Reżyser nie wyznacza swoim bohaterom żadnych celów, nie stawia przed nimi problemów, z którymi mogliby się uporać. Wątek kryzysu zawodowego Daltona praktycznie rozwiązuje się sam – wyjazdem do Włoch – pozostawiając spory niedosyt. W tym momencie nie było się jeszcze co załamywać, przełom w karierze telewizyjnego aktora mógł obrócić historię o 180 stopni. Jednak nadzieja na to, że fabuła filmu w jakiś sposób się rozwinie, wystrzeli w nowym, ciekawym kierunku, prezentując bohaterów w nieznanym dotąd świetle, szybko okazała się złudna.
Po powrocie do Hollywood historia Ricka Daltona praktycznie się zakończyła. Szkoda, bo mógł to być jeden z ciekawszych bohaterów Tarantino, gdyby tylko pokusić się o pogłębienie jego portretu psychologicznego, dać mu większe pole do popisu, postawić go w obliczu jakiegoś interesującego wyzwania, konfliktu. To, co zaproponował Rickowi Tarantino, było niewystarczające. Ponadto postać Cliffa zostaje niepotrzebnie owiana aurą zagadkowości. Historia zabójstwa żony, choć wydaje się jednym z ciekawszych wątków pobocznych, pozostawia wiele niedopowiedzeń. Czy mężczyzna na pewno zabił żonę za jej marudzenie? Rozumiem, że reżyser zrobił to celowo, jednak nie obraziłabym się, gdyby wątek ten powrócił w późniejszych partiach filmu, zaspokajając nieco ciekawość widzów.
Mało angażująca, rozlazła fabuła
Przyszedł czas na największy zawód, jaki spotkał mnie podczas seansu Pewnego razu…. w Hollywood. Rozczarowanie było tak spore, że po powrocie z kina skłoniło mnie to do odpalenia Nienawistnej ósemki, która miała mi przypomnieć o fenomenalnym scenariuszowo Tarantino. W swoim najnowszym filmie reżyser wydaje się stuprocentowo pochłonięty dopieszczaniem własnego autorskiego stylu, kreowaniem barwnego świata przedstawionego, który – nie ma co ukrywać – imponuje. W tym wszystkim zapomina jednak o tym, co tak naprawdę przyciąga widzów do jego filmów. A jest to przede wszystkim zdolność pisania imponujących, wielowątkowych historii, które w zaskakująco przemyślany sposób okazują się ze sobą powiązane. Niespodziewane zwroty akcji, zaskakujące fabularne strategie. Scenariuszowo Pewnego razu… nie może się nawet równać z poprzednimi filmami Tarantino. Gdy po czterdziestu minutach od rozpoczęcia seansu uświadomiłam sobie, że fabuła wciąż nie została zarysowana, a widz cały czas tkwi na etapie prezentacji świata przedstawionego, poznawania bohaterów, uznałam, że nie do końca mi to przeszkadza, jak na razie całkiem dobrze się bawię. Taki stan rzeczy utrzymał się jednak aż do wielkiego finału, który z drugiej strony bez znajomości pozafilmowej historii nie mógł być wyczekiwany. Oznaczało to, że film jest zaledwie dwugodzinnym wstępem do krwawej jatki, co rodzi jedną smutną myśl – nie jest to już ten sam stary, poczciwy Tarantino, którego historie umiały wciągać, pochłaniać. W ogólnym rozrachunku Pewnego razu… okazał się ładnym, zabawnym, ale mało angażującym filmem o niepewnej, rozlazłej strukturze oraz bez większego pomysłu na fabułę. To atrakcyjny wizualnie, dający sporo rozrywki tarantinowski niewypał.
Scena finałowa
Scena finałowa filmu miała przekonać nas, że Quentin Tarantino ponownie wcielił się w rolę piewcy sprawiedliwości, podobnie jak w Bękartach wojny czy Django, w swoim stylu „naprawiając” bieg historii. Nie ukrywam, scena masakry w domu Ricka Daltona była krwawą jatką w starym dobrym tarantinowskim stylu, aż przyjemnie się na to patrzyło, niemniej nie niosło to ze sobą tego samego wydźwięku co prezentacje z poprzednich filmów reżysera. W porównaniu ze scenami fantazji dokonania żydowskiej zemsty na nazistach czy wymierzenia sprawiedliwości przez żyjących w opresji czarnoskórych mieszkańców Ameryki w Pewnego razu… mamy do czynienia z konkretną zbrodnią, nie zaś z powszechnym złem nazistowskiej Europy czy systemową niesprawiedliwością amerykańskiego południa. W Bękartach wojny czy w Django Tarantino przez cały film tworzy świat oparty na tych problemach, dzięki czemu w wielkim finale widz doskonale wie, co i dlaczego się wydarzyło, doznając czegoś na kształt katharsis. W najnowszym filmie Amerykanina tego katharsis nie ma. Jest jedynie frajda z krwawej, zabawnej rzezi. Dodam jednak, że nie jest to w moim odczuciu znaczący minus produkcji, zdefiniowałabym to jako małe zastrzeżenie wobec filmu lub, jak kto woli, zwykłe czepialstwo.