SAMOTNE WILKI. W stadzie lepiej [RECENZJA]
Kino nie musi być wyłącznie górnolotną rozrywką. Doskonale wiedzą o tym George Clooney i Brad Pitt, których Samotne wilki są doskonałym seansem na luźny wieczór w gronie przyjaciół, znajomych lub rodziny.
Hollywoodzkie legendy po raz kolejny spotkały się w jednym filmie. To zdanie, które cudownie brzmi w uszach, bo chyba każdy uwielbia spotkania po latach. I to takie! Clooneya i Pitta widzieliśmy razem na ekranie choćby w Ocean’s Eleven (2001) i już ten film dał nam podwaliny pod tegoroczne Samotne wilki. Obaj aktorzy znowu wcielają się w dwóch fachowców od zadań specjalnych, ale tym razem mają nie tyle wyrządzić szkody, co właśnie je naprawić. Są tzw. specjalistami od czarnej roboty (albo „załatwiaczami”, jak to tłumaczą co niektórzy w polskim Internecie), czyli takimi „duchami”, których tożsamość będzie dla widzów nieznana (w filmie są bezimienni), pojawiającymi się tylko w momentach kryzysowych.
Jedną z takich sytuacji będzie niefortunna, hotelowa noc Margaret (Amy Ryan), wpływowej pani polityk, która znajduje się w niesprzyjającej dla niej (głównie medialnie, ale też i prywatnie) sytuacji. Nic dziwnego, że postanawia zadzwonić na pewien magiczny numer – otrzymany kiedyś, nie wiadomo jak, nie wiadomo skąd ani od kogo – należący do jednego z najlepszych amerykańskich „załatwiaczy”, czyli do samego George’a Clooneya (tak, nie poznajemy jego imienia). Z prędkością światła nasz (anty)bohater przyjeżdża na miejsce wypadku do utworu Smooth operator zespołu Sade. Bo postać Clooneya trochę jest jak ten tytułowy „smooth operator”: niczym wrażliwy kochanek zajmuje się „sprzątaniem” miejsc niefortunnych zdarzeń. Robi to z gracją i wdziękiem, traktując swoją pracę jak Sztukę przez duże S. Nie wszystko jednak da się zaplanować jak w zegarku, a dzisiejsza noc nie będzie taka do końca „smooth”.
W końcu sprawa się komplikuje, kiedy – po zrobieniu rekonesansu i wstępnym ustaleniu tego, co się wydarzyło u Margaret tej feralnej nocy – do hotelowego apartamentu przybywa nieoczekiwany gość. Okazuje się, że to kolejny „załatwiacz” (tak, to określenie rządzi, serio!), czyli drugi bezimienny, czyli kolejny „duch”, czyli persona non grata, Mr. Brad Pitt. Wygląda na to, że w pokoju były kamery i właścicielka hotel postanowiła nie zawierzać policji, która pewnie wysłałaby do jej placówki stado żerujących dziennikarzy. Polityk i skandal? Zła fama rozeszłaby się w trymiga. Pojawia się problem, bo każdy z tych panów działa w pojedynkę. To tzw. samotne wilki, które nie do końca potrafią z kimkolwiek współpracować. Kiedy jednak sprawa zaczyna się coraz bardziej komplikować, a obaj są na tyle dumni, aby dokończyć rozpoczęte zlecenie, postanawiają (bardzo, ale to bardzo niechętnie) połączyć siły i wybawić Margaret z opresji. Czeka ich długa noc, podczas której choć na chwilę nie zmrużą oczu.
Tak to mniej więcej wygląda: w najnowszym filmie Jona Wattsa Clooney i Pitt przez całe dwie godziny sprzątają po kimś bałagan. To specyficzne kino, punkt wyjścia bowiem (opisany w powyższych akapitach) tak na dobrą sprawę trwa tutaj aż do samego końca. Samotne wilki przypominają zbiór skeczy, w których dwóch fachowców uczy się razem współpracować i przezwyciężać coraz to bardziej abstrakcyjne przeciwności losu. Ich relację bezbłędnie opisuje angielski tytuł filmu. Słowo „Wolf” (wilk) w liczbie mnogiej powinno być napisane jako „wolves”. Tu natomiast mamy „Wolfs” (dodane „s” do liczby pojedynczej), czyli tytuł implikujący, że faktycznie są to dwa wilki nieprzystosowane do życia w stadzie. Takich dwóch Hanów Solo, kiedy Sokół Millenium jest tylko jeden: to połączenie, które nie ma prawa się udać.
Poza klasycznymi scenami akcji (strzelanie, bieganie, pościgi i jeszcze raz strzelanie) dostajemy jeszcze znakomitą chemię między dwójką Hollywoodzkich gwiazd – mają świetną synchronizację, czasami rozumieją się bez słów, ale zazwyczaj dokazują sobie na każdym kroku. Bo na wybitnym humorze sytuacyjnym stoi fundament całych Samotnych wilków. Tutaj każda scena potrafi rozbawić i zabawić się z oczekiwaniami widza. Bo to, co robi tych dwóch „zamiataczy”, to sprawa najwyższej wagi, w której raczej nie ma powodów do śmiechu. A jednak Watts w swoim scenariuszu idzie naprzeciw stereotypom i udowadnia, że nawet w sprzątaniu ludzkich ciał można znaleźć trochę zabawnego chaosu. Ot, luźny i spełniony film na wieczór z bliskimi. Nic pogłębionego, ale za to masa dobrej i bezkompromisowej rozrywki. Czyli stare, dobre Hollywood w najlepszym wydaniu.