search
REKLAMA
Action Collection

RONIN. Szlachetne kino akcji

Krzysztof Walecki

30 lipca 2020

REKLAMA

Ale Frankenheimer to również mistrz porywającej akcji. To jedno sprawia, że ciężko traktować Ronina jako ramotę, film wyjęty z innej epoki. Może on nie pasować swą stylistyką do wybuchowych lat 90., ale energią i realizmem pościgów samochodowych deklasuje ówczesną konkurencję o kilka długości. Nie powinno to dziwić, jeśli przypomnieć sobie nawet dziś robiące wrażenie wyścigi Formuły 1 w Grand Prix (1966), czy też finałową gonitwę Gene’a Hackmana we Francuskim łączniku II (1975). Frankenheimer jak mało który reżyser potrafił przełożyć pęd na język kina i oglądając liczne sceny akcji w Roninie, rozgrywające się zarówno w wąskich francuskich uliczkach, jak i na zatłoczonych pasach szybkiego ruchu, trudno nie zachwycić się stopniem trudności realizacji i samego wykonania, nie tylko dlatego, że Francuzi, słynący z surowych przepisów (zwłaszcza w przypadku filmowania strzelanin, których też jest tu ogromna ilość), pozwolili na to reżyserowi. Z drugiej strony, jako długoletni mieszkaniec Paryża, doskonale znał to miasto – on sam w komentarzu do wydania DVD przyznaje, że dało mu to dużą pewność przy realizacji, której być może by nie miał, gdyby film kręcony był w innym miejscu.

Gdy myślę o Roninie, słowo „cacuszko” ciśnie mi się na usta. Takie cudownie opakowane, zachwycające precyzją wykonania i smakiem. Jest to film, który w samym swym zamyśle sugeruje wyłącznie eskapistyczną rozrywkę, ale ani przez moment nie chce być traktowany jako takowa. Duża w tym zasługa Mameta, próbującego jak zwykle szukać sensu i logiki w dialogach, dzięki czemu bohaterowie wydają się jeszcze mądrzejsi. Duża również aktorów, nadających swym bardzo szkicowo potraktowanym postaciom głębi oraz realizmu (uwielbiam scenę, kiedy Deirdre, na ogół ubrana w spodnie i kurtkę, nie umie się odnaleźć w typowo damskiej kreacji – mówi to o niej więcej niż wszystkie jej kwestie). Największa samego Frankenheimera, traktującego materiał z pełną powagą, ale również zachęconego jego atrakcyjnością i potrafiącego oddać ją na ekranie. Do tego dochodzi bardzo niehollywoodzka muzyka Elii Crimala, z wygrywanym na armeńskim instrumencie duduku urokliwym motywem przewodnim. To wszystko składa się na film sensacyjny, która wymyka się prostej klasyfikacji, co wydaje się sugerować już sam tytuł.

Dziś Ronina ogląda się przede wszystkim przez pryzmat późniejszej, nie tak udanej twórczości De Niro, dla którego rola Sama była jedną z ostatnich udanych w kinie sensacyjnym, zanim zaczął gustować przede wszystkim w komediowym repertuarze. Oceniany również jako wielki powrót do formy dla Frankenheimera (po niesławnej Wyspie doktora Moreau z Valem Kilmerem i Marlonem Brando) stał się w rzeczywistości jego pożegnalnym sukcesem – reżyser zmarł w 2002 roku, nakręciwszy 2 lata wcześniej słabo przyjęty thriller Uwikłany. I choć w momencie powstania Ronin stał w opozycji do estetyki praktycznie całego kina akcji lat 90., obecnie można w nim dostrzec wpływ na późniejszą o cztery lata Tożsamość Bourne’a Douga Limana, zwłaszcza w kontekście europejskich lokacji, zimnego, niemal pozbawionego kolorów wyglądu i równie ascetycznego modelu szpiega.

Nadal jednak dzieło Frankenheimera wydaje się znajdować na uboczu, gdy mowa o kinie akcji przełomu wieków, przecież wtedy niezwykle wpływowym. Ronin jest znany, ale niekoniecznie popularny. Doceniany, lecz pozbawiony znamion klasyki czy kultu. Reprezentuje najlepsze, co kino sensacyjne miało wtedy (a może zawsze) do zaoferowania, a i tak odkąd pamiętam, stoi w cieniu innego filmu z De Niro z tamtego okresu, Gorączki. Ale prawda jest też taka, że praktycznie w ogóle się nie zestarzało, od początku celując w klasyczną, bliską realizmowi formę oraz odchodząc od przesadnej oprawy wizualnej. Budzi też sentyment za kinem sensacyjnym, w którym główni bohaterowie nie byli niezniszczalnymi herosami, a zanim zdecydowali się wysadzić samochód za pomocą bazooki, trzy razy to przemyśleli i obgadali. Zawodowcy.

REKLAMA