RONIN. Szlachetne kino akcji

Nic dziwnego, że wkrótce grupa zostaje rozbita przez zdradę, a nawet dwie. Uformowana wcześniej przyjaźń (bądź coś na jej kształt) między Samem i Vincentem sprawi, że zaufamy im bardziej niż innym członkom zespołu, choć pościg mężczyzn za walizką powinien kazać nam zadać pytanie o ich motywacje. Robią to dla pieniędzy, dla zemsty, a może z innego powodu? W przypadku bohatera De Niro poznamy odpowiedź, ale enigmą jest tu postać Reno. Siła scenariusza J.D. Zeika i Davida Mameta (który w znacznej mierze poprawił cały tekst, a następnie ukrył się pod pseudonimem Richard Weisz) polega na tym, że nawet te podstawowe dla fabuły zagadnienia wydają się nieważne, podobnie zresztą jak zawartość walizki. Z jednej strony liczy się ekscytacja pogonią ludzi znających się na tropieniu, planowaniu i zabijaniu, z drugiej pustka świata dawnych szpiegów, dla których dziś liczą się wyłącznie pieniądze. Oczywiście nie dla wszystkich i być może dlatego Ronin jawi się jako coś więcej niż tylko cyniczna, choć fachowo zrealizowana sensacja. Co niezwykłe, sama ta fachowość decyduje o pewnej szlachetności filmu Frankenheimera.
Podobne wpisy
Z każdym kolejnym seansem Ronina utwierdzam się w przekonaniu o ponadczasowości tego filmu akcji. Z jednej strony jest w tym stwierdzeniu nieznośny patos, a nawet śmieszność, wszak mowa o gatunku, który rzadko kiedy traktowany jest w kategoriach wielkiego kina. Co więcej, jedną z jego nadrzędnych cech jest realizacyjna atrakcyjność, w dużej mierze uzależniona od oferowanych na dany moment możliwości technicznych. Tymczasem Ronin, powstały w dekadzie, która słynęła z bombastyczności i agresywności formy, odznacza się zaskakującą surowością, elegancją i inteligencją, jakże odstając choćby od tego, co zaproponował w tym samym roku Michael Bay swym Armageddonem (jak na ironię, przez długi czas funkcjonowała plotka, jakoby Frankenheimer był biologicznym ojcem Baya, wychowanego w zastępczej rodzinie).
Swym spokojnym rytmem, czytelnie zrealizowanymi scenami akcji oraz ograniczoną paletą kolorystyczną Ronin sprawia wrażenie filmu, który mógłby powstać nawet 30 lat wcześniej, co nie powinno dziwić, wszak Frankenheimer był jednym z najważniejszych amerykańskich reżyserów tamtych czasów (wystarczy obejrzeć innowacyjne Przeżyliśmy wojnę z 1962 roku oraz późniejsze o cztery lata Twarze na sprzedaż, aby przekonać się o geniuszu ich twórcy). Sposób, w jaki kadruje swych bohaterów, często w zaskakujących zbliżeniach lub szerokich ujęciach, uruchamiając tym samym tło, oraz koncentrowanie się na postaciach, które nie mówią, a słuchają – to wszystko odsyła nas do kina dużo ambitniejszego, niż sugeruje gatunkowa przynależność. Zwłaszcza w przypadku jednej postaci znajduje to swoje potwierdzenie.
Zanim Gregor (zimny jak lód Stellan Skarsgård), niemiecki spec od komputerów w zespole, ujawni swoją prawdziwą twarz, poznamy go jako przeważnie milczącego, trzymającego się z dala od akcji zawodowca. W pierwszych dwudziestu minutach filmu jest scena, kiedy Sam sprawdza refleks Gregora za pomocą kubka z kawą (tego samego, który doprowadzi do usunięcia Spence’a z ekipy), ale być może ważniejsze od tego są momenty cichych, wręcz niezauważalnych reakcji Niemca na swych towarzyszy. Mistrzostwo Frankenheimera polega na takim ukazaniu postaci Skarsgårda, zazwyczaj umiejscowionej gdzieś głęboko w kadrze kamery Roberta Fraisse’a, że kiedy przychodzi moment przełomowy, jesteśmy zaskoczeni zmianą charakteru Gregora, choć wcale być nie powinniśmy. Reżyser mówi nam o nim wszystko, ale to wszystko odbywa się tam, gdzie zazwyczaj nie patrzymy, na drugim planie, w tle „ważniejszych” postaci. Dopiero przy kolejnych seansach filmu wydaje nam się to oczywiste.