search
REKLAMA
Biografie ludzi filmu

Roland Emmerich – człowiek, który ukochał katastrofy

REDAKCJA

24 czerwca 2016

REKLAMA

UNIVERSAL SOLDIER

UNIWERSALNY ŻOŁNIERZ (1992) 

Pojedynek żywych trupów

Jeden z pierwszych i zarazem najlepszych filmów Niemca. Historia dwóch żołnierzy, których spór zakończył się ich śmiercią podczas wojny w Wietnamie. Za sprawą ściśle tajnego projektu wojskowego zostają przywróceni do życia. Jako “superżołnierze” nie odczuwają bólu, nie mają wspomnień, ani ludzkich odruchów. Zostali zaprogramowani tak, żeby wykonywać rozkazy swoich przełożonych. Podczas jednej z misji obojgu wraca pamięć, co prowadzi do dezercji i morderczego pojedynku. “Uniwersalny żołnierz”, mimo nie do końca wykorzystanego potencjału, to świetny akcyjniak, który nawet po 21 latach od premiery ogląda się znakomicie. Sceny akcji oraz projekty sprzętu, którym posługują się bohaterowie, do tej pory potrafią zrobić wrażenie (design ciężarówki, mundurów i broni). Świetnie spisali się także aktorzy. Jean-Claude Van Damme i Dolph Lundgren zostali dobrani do swoich postaci idealnie – zimni, pozbawieni emocji, nieco tajemniczy, a także szalenie sprawni fizycznie. Obaj panowie nie posiadają większych zdolności aktorskich, ale w tym wypadku działa to na ich korzyść. Szkoda tylko, że od połowy obraz Emmericha siada, a momentami wkradają się do niego dłużyzny, zaś końcowy pojedynek okazuje się zwykłym mordobiciem. Całościowo jest to jednak kawał porządnej rozrywki, który zapewnia sporo frajdy i w minimalnym stopniu próbuje dotykać tematu zabawy w Boga, stanowiąc wariację na temat dr. Frankensteina i jego potwora. 7/10 [Arahan]

 

STAR GATE

GWIEZDNE WROTA (1994)

Dla wielu obiekt kultu, ale osobiście nigdy nie byłem fanem tego filmu Emmericha. Powrót do “Gwiezdnych wrót” po latach nie zmienia mojej oceny – jest to nadal mało porywające kino ze świetnym pomysłem wyjściowym, który jednak nie znajduje równie inteligentnego rozwinięcia. Początek jest zresztą najlepszy, gdy odkrywane są tajemnice wielkiego znaleziska, i kolejne próby jego uruchomienia. Czym są tytułowe wrota? Kto je stworzył, i w jaki sposób znalazły się na Ziemi? Odpowiedzi na te pytania są, niestety, zbyt szybko wyjawione, przez co zabawa nie trwa długo. Na dodatek, gdy już je poznamy, przychodzi kolejne rozczarowanie, bo drugi koniec wszechświata wygląda jak dawny Egipt – dużo piasku i język, który trudno rozszyfrować.

Podoba mi się, że głównym bohaterem jest lingwista grany przez Jamesa Spadera, a nie żołnierz, w którego wciela się Kurt Russell (obaj dobrzy w swoich rolach), ale im dalej w las tym więcej u Emmericha wybuchów i wystrzałów, a mniej naukowego podejścia. Spotkanie z obcą cywilizacją także pozostawia sporo do życzenia, choć pomysł, aby egipski bóg Ra był kosmitą jest co najmniej śmiały. Zabrakło wyobraźni, aby to, co oryginalne przekuć w coś niepowtarzalnego.

Koniec końców, pozostają wspaniałe efekty specjalne, które nie zestarzały się do dziś oraz kryjąca się za ideą Gwiezdnych Wrót niewykorzystana szansa. A fani doczekali się nawet kontynuacji w postaci paru całkiem popularnych seriali telewizyjnych. 5/10 [Crash]

INDEPENDENCE DAY

DZIEŃ NIEPODLEGŁOŚCI (1996)

Dzień, w którym zatrzymała się ziemia i.. myślenie.

To jeden z pierwszych filmów, który obejrzałem świadomie. Czyli taki, na który porządnie się napaliłem, wobec którego miałem pewne oczekiwania i taki, którego długo po seansie nie mogłem zapomnieć. Przyznaję, że w wówczas młodym wieku (bodajże 11 lat) ten film niebezpiecznie balansował na pozycji arcydzieła w moim osobistym rankingu filmowym.  Obecnie, należy do jednych z najgłupszych, jakie widziałem, aczkolwiek sprawiających perwersyjną przyjemność przy oglądaniu do więcej niż jednej butelki piwa. I nie boję się do tego przyznać –  do tego filmu wracam naprawdę często.

„Dzień niepodległości” jest  nieoficjalną wersją powieści HG. Wellsa „Wojna światów”, tyle, że przeniesionym w czasy współczesne. Prób kosmicznych inwazji na ziemię było już w kinie kilka. Wystarczy wspomnieć takie kultowe tytuły jak „Wojnę światów” (1953), “Inwazję porywaczy ciał” (1978) czy „Oni żyją!”(1988). Żaden z tych filmów nie był jednak tak widowiskowy, wizualnie oszałamiający ale i również napompowany do skrajnych możliwości patetycznymi pierdołami blockbusterem. Tak, film Emmericha był bodajże pierwszym blockbusterem, jaki dane mi było obejrzeć. Co jednak ważniejsze, to również jeden z pierwszych obrazów, w którym w tak widowiskowy sposób moim oczom ukazały się tak olbrzymie zniszczenia amerykańskich symboli. To w tym filmie statki kosmiczne zniszczyły Nowy Jork, Waszyngton i Los Angeles. Szczątki Statuy Wolności, Biały Dom zmieniający się w kulę ognia, fala zniszczenia przetaczająca się przez Manhattan czy Hollywood – te sceny do dziś zapierają dech w piersiach i nie ważne, że cała reszta jest kopalnią wpadek, błędów, absurdów i niedorzeczności. Bo jak wytłumaczyć fakt, że  Will Smith, nauczył się w ciągu 30 sekund pilotować statek obcych a pozaziemska zaawansowana technologia daje się zaskoczyć naszemu ziemskiemu trojanowi. Ale to nic w porównaniu z tekstami Billa Pullmana (jego wyraz twarzy zdradza, że w trakcie kręcenia cierpiał na wzdęcia) pełnych obrzydliwego patosu, od słuchania których bolą zęby i wcale nie ma się ochoty być Amerykaninem. Jednym słowem, aby dotrwać do końca tego filmu trzeba po prostu wyłączyć myślenie.

„Dzień niepodległości”, czy jak lubię go nazywać „ID4”, to jak dla mnie najlepszy film Emmericha. Żaden następny, mimo lepszych efektów i większego budżetu (film kosztował nieco ponad 70 milionów USD), nie zrobił takiego hałasu wokół siebie. Ten poziom – co prawda i tak niski – ale jak się później okazało, stał się nieosiągalny dla Emmericha. Później było już tylko gorzej. Następna w filmografii „Godzilla” paradoksalnie nie była już tak spektakularna i elektryzująca. Także „Pojutrze” czy nawet „2012” nie są filmami, o których chciałbym pamiętać. Żaden z nich nie obrósł takim kultem. 7/10 [Aaron]

 

GODZILLA 

(1998)

That’s a lot of fish!

Roland Emmerich jest synonimem rozbuchanego amerykańskiego kina wysokobudżetowego. Jego obrazy, mimo wielkiej widowiskowości, przypominają frytki wyciągnięte z przepalonego tłuszczu w amerykańskiej burger-chacie – kilkoma można się napchać, szybko stają na żołądku, brzydną po paru kęsach, zawsze smakują tak samo i ostatecznie człowiek żałuje iż nie zjadł czegoś konkretnego.

Godzilla jest kumulacją najgorszych cech kina tego niemieckiego reżysera i udowadnia, że jankeskie pieniądze nie mają zielonego pojęcia o tym, co uczyniło z wielkiego potwora ikonę. Oryginalne japońskie filmy o kaiju – wielkich potworach – mogą wydawać się na pierwszy rzut oka ramotkami, w których ludzie ładowali się w gumowe kostiumy i niszczyli tekturowe miasta, ale zawsze było to podszyte niesamowitą miłością do gatunku. Godzilla stała się częścią współczesnej japońskiej mitologii i zwyczajnie nie da się zrobić tak angażującego kina tego typu poza granicami kraju kwitnącej wiśni.

Emmerich wziął jednak klasyczną koncepcję, odarł ją z wszystkiego co czyniło nuklearnego potwora czymś unikalnym i zaprezentował nam do bólu prostackie kino katastroficzne, które pod warstwą wizualnego blichtru nie dawało NIC więcej. Ciężko było w jakikolwiek sposób identyfikować się z monstrum, ponieważ scenariuszowe rozwiązania były wymuszone (dzieci gada wyniesione prosto z „Jurassic Park”) albo kretyńskie (ukrywanie się przerośniętego potwora w mieście). Całość siliła się na widowiskowość, ale co z tego, skoro wszystko co wiąże się z fabułą widz tak naprawdę miał w nosie? Jaszczurka stała się zwyczajnym dinozauropodobnym odpadem ze wspomnianego już filmu Stevena Spielberga – Zillą, pozbawioną nawet atomowego oddechu.

Filmidło zupełnie niepotrzebne oraz gwałcące oryginał. Facet w gumowym kostiumie policzkujący trójgłowego robota zawsze będzie lepszy od tony ryb i Matthew Brodericka mającego charyzmę kupki piasku. 2/10 [Gamart]

 

THE PATRIOT

PATRIOTA (2000)

And the Oscar Goes to… The Star-Spangled Banner

Kino Rolanda Emmericha jest dla mnie kwintesencją wysokobudżetowego chłamu, a “Patriota” nie jest w tym przypadku wyjątkiem. Wśród pierdyliarda amerykańskich sztandarów dumnie powiewających na wietrze, krząta się Mel Gibson, czyli zbrodniarz o gołębim sercu. Mimo tego, że jeszcze kilka lat temu z zimną krwią wyrżnął zapewne ze trzy wioski Indian i kilkunastu Francuzów, to w “Patriocie” jest bardziej święty od buddyjskich mnichów, którzy w innym filmie Emmericha w sandałach i zwiewnych szatach spacerują po himalajskich szczytach. I biega ten Mel, i jeździ na koniu, i macha gwiaździstym sztandarem, deklamując puste frazesy. Z tego wszystkiego nic jednak nie wynika. “Patriota” wygląda tak, jakby nakręcono go z okazji dnia flagi. Niemal trzygodzinna masturbacja symbolami narodowymi, nic ponad to. 2/10 [Fidel]

REDAKCJA

REDAKCJA

film.org.pl - strona dla pasjonatów kina tworzona z miłości do filmu. Recenzje, artykuły, zestawienia, rankingi, felietony, biografie, newsy. Kino klasy Z, lata osiemdziesiąte, VHS, efekty specjalne, klasyki i seriale.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA