REMAKI filmów SCIENCE FICTION, które są lepsze od ORYGINAŁÓW
Gdy słyszymy, że zapowiedziano nowy remake, myślimy, że ktoś znowu poszedł na łatwiznę. Tworzenie nowych wersji starych hitów kojarzy się nam bowiem z uwiądem twórczym współczesnego Hollywood, które za kilka dolarów więcej zdoła wyciągnąć z szuflady (lub z zagranicy) zakurzony tytuł i zaprezentować go w odświeżonych szatach. Nie zawsze jednak musi się to wiązać z brakiem jakości. Ba, czasem zdarza się wręcz, że remake jakościowo oryginał przerasta. W historii kina science fiction doszło do takiej sytuacji kilkukrotnie i zawsze tyczyło się to filmów znaczących dla gatunku.
Jestem legendą (2007), reż. Francis Lawrence
Na podstawie: Ostatni człowiek na Ziemi (1964), reż. Ubaldo Ragona
Film z 1964 roku mocno się już zestarzał. Z punktu widzenia realizacyjnego był już niskiej jakości nawet w porównaniu do wcześniejszych filmów science fiction z lat 50. Problem leżał nawet w skutecznym zamknięciu miasta, w którym kręcono zdjęcia, ponieważ w kilku scenach widać, że w niektórych miejscach wciąż tli się życie, wbrew temu, co przedstawia fabuła. Film ten niesie na swych barkach Vincent Price, który swoją charyzmą rekompensuje inne niedociągnięcia. Pierwszy remake tego obrazu, czyli Człowiek Omega z Charltonem Hestonem z 1971, niespecjalnie przypadł mi do gustu, gdyż jest to po prostu nieco bardziej energiczna wersja pierwowzoru, stworzona pod widza żądnego większej palety emocji. Najlepiej historia ostatniego człowieka na Ziemi oddana została w Jestem Legendą z Willem Smithem w roli głównej. Czuć tu zrozumienie konwencji postapokalipsy. Udało się oddać klimat pustki, samotności i nostalgii za światem przeszłym. Udało się też naznaczyć tę historię przekonującą grozą, jakby na przekór dość tandetnie wyglądającym wampirom z 1964. Jedyne, co w oczy kole, to CGI potworków, które mogło być lepsze. Jeśli przymknie się na to oko, Jestem legendą nawet po latach dostarczy dużo frajdy.
Inwazja porywaczy ciał (1978), reż. Philip Kaufman
Na podstawie: Inwazja porywaczy ciał (1956), reż. Don Siegel
Inwazja porywaczy ciał to na tyle ważny film dla gatunku science fiction, że doczekał się aż trzech remake’ów. Spośród nich zdecydowanie najcenniejszy jest ten z 1978 autorstwa Philipa Kaufmana. Raz, że ma wyraziste, zapadające w pamięć kreacje aktorskie (w obsadzie m.in. Donald Sutherland i Jeff Goldblum, a aktorskim łącznikiem z oryginałem jest występ Kevina McCarthy’ego), a dwa, że to film znacznie lepiej oddziałujący grozą. To charakterystyczne wykrzywianie ust (niczym w Munchowskim Krzyku) i wskazywanie palcem uskuteczniane przez wrogie klony do dziś wywołuje ciarki na mych plecach. Znaczenie ma zatem tu przede wszystkim niepokojący klimat, który zdołał przeobrazić metaforyczną historię o zimnowojennej czerwonej gorączce w obraz autentycznego strachu przed społecznymi podziałami oraz utratą indywidualizmu na rzecz kolektywizmu. Uwielbiam ten film także za absolutnie wyborne cameo Roberta Duvalla, ilustrującego swą obecnością wybitnie niepokojącą, króciutką scenę na huśtawce. To dziwne, ale jest to jedna z pierwszych scen, które pojawiają się w mojej głowie, gdy myślę o filmie z 1978.
Wojna światów (2005), reż. Steven Spielberg
Na podstawie Wojna światów (1953), reż. Byron Haskin
Wojna światów to tytuł tak klasyczny dla gatunku science fiction, jak klasyczne jest Przeminęło z wiatrem dla filmowego melodramatu. Podstawę dla scenariusza dostarczyła powieść H. G. Wellsa, jednego z najważniejszych twórców SF w historii. Nie wszystko w adaptacji z 1953 się udało, choć to rzecz jasna film bardzo dobry. Twórcy starali się, jak mogli, by zademonstrować efekty specjalne w wydaniu najlepszym, na jaki ich było stać (za co otrzymali Oscara). Oklaski za ich starania się należą, ale dziś z oczywistych względów wyraźnie trącą już one myszką. Decyzja o nakręceniu remake’u w 2005 była zatem decyzją dobrą, gdyż stwarzała ona szansę do wyniesienia tej esencjonalnej dla gatunku historii do poziomu wielkiego, współczesnego widowiska. Tym bardziej, że reżyserią zajął się sam Steven Spielberg, realizując tym samym jedno ze swych młodzieńczych fascynacji. Tom Cruise swoim występem dopełnił dzieła i otrzymaliśmy film, który może nie otworzył nowego rozdziału w annałach SF, ale z pewnością przeskoczył klasą oryginał, pokazując, co znaczy robić remake z pokorą i szacunkiem do dzieła wyjściowego.
BONUS
12 małp (1997), reż. Terry Gilliam
Na podstawie Filar (1962), reż. Chris Marker
Terry Gilliam zdołał przeobrazić wszystkie idee leżące u podstaw Filaru, jednego ze znamienitych krótkometrażowych filmów SF, w całkowicie nową, pełnometrażową formułę. 12 małp cieszy się dziś statusem filmu kultowego, zaliczając się do grona jednego z najważniejszych filmów SF lat 90. Postapokalipsa przenika się tu z opowieścią o podróży w czasie. Opowieścią o przyszłości, która ma szansę uleczyć przeszłość. Warto przypomnieć sobie film po latach, ponieważ posiada aktualny wydźwięk – tematyka filmu przywołuje bowiem świat dotknięty epidemią śmiertelnego wirusa. Brzmi znajomo?