WOJNA ŚWIATÓW (1953). Pełna niepokoju klasyka science fiction
Przeczytaj poprzednie odsłony Fantastycznego Cyklu
To, co uderzyło mnie podczas seansu Wojny światów z 1953, wiązało się tym, w jaki sposób podniosły tytuł filmu gra z jego faktyczną akcją. Uwidocznione nam, widzom, zostaje bowiem to, jak sromotny łomot ludzkość otrzymuje od przybyłych z kosmosu Marsjan. Jak dobrze pamiętam, w książce H.G. Wellsa ludziom udało się oddać cios i zniszczyć jakąś wrogą machinę, podczas gdy w filmie mamy do czynienia z pojedynkiem do jednej bramki. Człowiek wystosowuje największe działa – artylerię, bomby – i nic nie przynosi efektu. Trudno więc mówić tu o wojnie rozumianej jako starcie dwóch sił, konkurujących ze sobą potencjałem. To raczej totalna dominacja jednych nad drugimi, prowadząca w prostej linii do zagłady tych drugich.
W ubiegłym roku minęło dokładnie sto dwadzieścia lat od momentu, gdy Wojna światów, jedna z najsłynniejszych i najbardziej wpływowych powieści science fiction w historii, została opublikowana w Polsce. Z tej okazji warto przypomnieć sobie jej najważniejszą filmową adaptację. Lubię wersję Stevena Spielberga z 2005 roku nie tylko za to, że jest bliższa oryginalnej wizji Wellsa, ale także dlatego, że posiada budzącą silny niepokój warstwę audiowizualną, pobrzmiewającą we mnie nawet po latach. Wyjątkowość wizji z 1953 opiera się jednak na okolicznościach, w jakich powstała. Gdy światem trzęsły zimnowojenne lęki, gdy pamięć o dwóch wielkich wojnach była jeszcze świeża, George Pal włożył kij w mrowisko, serwując widzom film o iście apokaliptycznym wydźwięku. Nie po to, by uspokoić nastroje, ale po to, by ponownie wystraszyć.
Podobne wpisy
Lata wcześniej udało się to Orsonowi Wellesowi. To on jako pierwszy wykorzystał drzemiący w dziewiętnastowiecznym SF potencjał do tego, by solidnie wstrząsnąć swymi odbiorcami. Za nadrzędzie posłużył mu jednak radioodbiornik. Do legend przeszła już audycja radiowa, w której słynny twórca, korzystając z mocy swego głosu, z odpowiednim spokojem i powagą przedstawia, jak ma się sytuacja. Świat atakują kosmici i wszystko wskazuje na to, że ludzkość nie będzie w stanie przetrwać tego natarcia. Biorąc pod uwagę, że ta pamiętna audycja wywołała w słuchaczach niemały szok, po raz pierwszy Wojna światów objawiła swój niebywały, katastroficzny potencjał. Jej przesłanie zalazło za skórę niejednemu odbiorcy, dając do zrozumienia, że mity o potędze człowieka mogą być przesadzone, w sytuacji, gdy weźmie się pod uwagę, że jego pozycja we wszechświecie może nie być bezkonkurencyjna.
Jak już zasugerowałem we wstępie, wizja Georga Pala odbiega w kilku punktach od tego, co opowiedziane zostało w książce. Ale są to różnice interesujące. W filmie złowrogie maszyny Marsjan nie są maszynami kroczącymi, stojącymi na trzech nogach (jak to, zgodnie z wizją Wellsa, jest już u Spielberga), lecz są pojazdami latającymi. Wzięło się to z tego, iż twórcy… nie bardzo wiedzieli, w jaki sposób zademonstrować trójnogie maszyny, by wyglądały wiarygodnie. Odbili się zatem od ograniczeń technologicznych. Dzięki temu, że postanowili być oryginalni, dzięki temu, że do charakterystycznego, spodkowego wyglądu machin dołożono także efekty świetlne i dźwiękowe (przecierając szlak wszelkim wystrzałom laserowym w kinie SF, dając pożywkę twórcom Star Treka), spece od efektów specjalnych zostali nagrodzeni Oscarem. Wpływ na to miał fakt, że obsługa zaprojektowanych machin była procesem, jak się domyślacie, bardzo skomplikowanym, gdyż wymagała babrania się w plątaninie kabli. Miało to miejsce jeszcze przed wynalezieniem lekkich obwodów i sterowania radiowego.
Według mnie najciekawsza różnica między książką a filmem wyłania się na poziomie wydźwięku. H.G. Wells, prócz tego, że był pisarzem i filozofem, był też biologiem oraz agnostykiem. Jego Wojna światów miała zatem być komentarzem do teorii ewolucji. Ukazanie zachowań ludzkich w obliczu śmiertelnego zagrożenia, wywołanego przez osobników z wyższego stadium rozwoju – intelektualnego, technologicznego – nie wystawia tym pierwszym korzystnego rachunku. Gdy człowiek depce roślinę lub zabija zwierzę, nie ma raczej świadomości, że może zostać tak samo potraktowany w momencie konfrontacji z gatunkami potężniejszymi od siebie – a Wojna światów poniekąd właśnie o tym przypomina. Film Georga Pala zamienia jednak ten kontekst, dopuszczając do głosu religię. Zesłany na ludzkość koniec świata, mający trwać tyle samo, co tego świata stworzenie, najpewniej stanowić ma nową wersję biblijnego potopu, będącego odpowiedzią na trawiący Ziemię grzech.
Nauka w sposób symboliczny spotyka się z religią w jednej z kluczowych scen filmu. W filmie z 1953 roku przyczynkiem do wojny jest niespodziewana śmierć księdza. Gdy ten wyłania się z tłumu i jako pierwszy postanawia zbliżyć się do Obcych, wierząc jednocześnie, że z Bogiem w sercu i Psalmem 23 na ustach, nic w obliczu nieprzyjaciół z kosmosu mu nie grozi, spotyka go ostatecznie koniec szybki niczym błysk lasera. Choć Pal wyraźnie daje tu do zrozumienia, że w obliczu niespodzianek, jakie kryje przed nami wszechświat, jesteśmy tak mali, że mniejsi już być nie możemy, to jednak, ostatecznie, kierunek tego myślenia bardzo dobrze uzupełnia się z zaskakującym finałem. Jakby twórca chciał nam powiedzieć, że wszystko było zabawą zaaranżowaną przez Stwórcę, obliczoną na danie nauczki swym niewdzięcznym dzieciom. Na wierzch wyłania się bowiem komunikat, jakoby Bóg mógł cały czas bacznie przyglądać się tym wojennym działaniom, nie interweniując, czekając na rozwój sytuacji. I dając ostatecznie do zrozumienia, że nic na świecie, który powołał, nic, nawet bakterie, nie zostało stworzone bez przyczyny.
Ciekawostka na koniec – co z tego, że George Pal pozmieniał konteksty lub nie zdołał powołać na ekranie trójnogich maszyn? Co z tego, że jego wizja różni się od książki? Spadkobiercom twórczości H.G. Wellsa Wojna światów spodobała się tak bardzo, że dali reżyserowi zielone światło na realizację kolejnej adaptacji mistrza gatunku. Wybrał oczywiście Wehikuł czasu, o czym także pisałem w cyklu.